Powróciłem do książki Konwickiego po wielu latach, przypomnijmy, że wydał ją w połowie lat 70., narobiła wtedy wiele szumu. Między innymi dlatego, że autor opisywał dość intymnie swoich przyjaciół; po publikacji Stanisław Dygat, który codziennie rozmawiał z Konwickim przez telefon, zerwał z nim stosunki na ponad rok.
Można rzecz całą traktować zatem jako literaturę plotkarską, ale 'Kalendarz i klepsydra' jest czymś więcej, zawiera wspomnienia autora, sceny z życia rodzinnego, rozważania filozoficzne etc. To taki miszmasz, który krytycy określili mianem literatury sylwicznej lub sylwy. Definicja głosi, że sylwa była formą piśmiennictwa popularną wśród szlachty polskiej a obejmującą niejednorodne formalnie teksty zapisywane „na gorąco” i wyróżniające się różnorodną tematyką. Dla mnie jest to bardziej dziennik, chociaż autor z właściwą sobie kokieterią nazywa go łże-dziennikiem; nasuwa się porównanie z dziennikami Jerzego Pilcha.
Parę rzeczy mnie uderzyło przy powtórnej lekturze uszami, bo słuchałem audiobooka wspaniale czytanego przez Henryka Drygalskiego.
Po pierwsze styl, wspaniały i smaczny, teraz już tak się nie pisze. Przy okazji szanowny autor, lubiący się nazywać chytrym Litwinem, mocno kokietuje, twierdząc, że jego polszczyzna jest słaba i pełna wschodnich naleciałości: „Ja, potomek króla Popiela, stękam, rzężę, bełkocę instynktownie. Zadowala mnie najniższa funkcja języka. Najważniejsze, żeby zrozumieli, o co chodzi.” Plecie duby smalone!
Po drugie rozlicza się autor ze swoim życiem. Urodzony na Wileńszczyznie w 1924 r. miał trudne dzieciństwo: wcześnie osierocony przez ojca był oddawany na wychowanie przez matkę wielu krewnym (poruszająca jest relacja z krótkiej podróży do Wilna i okolic w 1974 r.). W czasie wojny był żołnierzem AK, walczył z Sowietami. Po wojnie uniknął aresztowania przez NKWD i wywózki do łagru, przedostał się do kraju, gdzie chciał walczyć z komuną, czyli być żołnierzem wyklętym, na szczęście mu to wyperswadowano. Studiował polonistykę w Krakowie, a potem zaczął karierę literacką, miał okres zauroczenia komunizmem, był członkiem PZPR (wystąpił w 1966 r.). Jak widać życiorys to mocno pokrętny, kompletnie niemieszczący się w kanonach obecnej polityki historycznej, no i bardzo dobrze.
Podoba mi się u Konwickiego realistyczne opisywanie rzeczywistości z jej skrzekiem i śmiesznością nawet w chwilach wzniosłych, vide wspaniały opis pogrzebu jego przyjaciela Olka. Podobnie można traktować znakomite anegdotki, na przykład jak to pił wódkę z Andrzejem Łapickim w łódzkiej restauracji, opowieści o złożonych relacjach z kotem Iwanem (o którym powstała osobna książka) czy historię spotkania z Chińczykiem-alkoholikiem w Szanghaju. Zaś ogólne dywagacje o sztuce, literaturze, świecie, filozofii nieco się zestarzały, miały być efektowne, a są w dużej części efekciarskie.
Sporo też tam fantazji i wymyślonych historii, ale czyta/słucha się znakomicie, powtórzę ze względu na zjawiskowy styl.