Na początku myślałam, że główną bohaterką historii będzie Ellen, pracownica opieki społecznej, ale to bardziej dziesięcioletnia Jenny przejmuje wodzę. W gruncie rzeczy, która z nich nie wychodzi akurat na prowadzenie lektura porusza problematykę społeczną krążąc wokół rodzin, które z jakiś powodów są niewydolne w kwestii opiekuńczo-wychowawczych.
Heather Gudenkauf chciała pokazać, jak cienka granica jest między umyślnym spowodowaniem krzywdy własnemu dziecku, a przypadkowym zdarzeniem, jakie dotyka praktycznie każdą rodzinę. Wypadki zdarzają się nawet pod czujnym okiem opiekunów, nie sposób przewidzieć każdego ruchu dziecka i nie można oczekiwać od rodziców, że będą mieć na oku swoje pociechy non stop. Jednak z jakiego powodu by nie doszło do niefortunnego zdarzenia i jak przykładną rodziną by się nie było, to każdy przechodzi przez te same filtry i oceny systemu opiekuńczo-prawnego.
W ramach podobnego kontekstu społecznego obserwujemy zmagania dziewczynki, która zrządzeniem losu dociera do Cedar City. Dziesięciolatka, która już ma wiele niepokojących przeżyć za sobą, a kolejne reperkusje czynów dorosłych pukają do jej drzwi. Nie rozumiem tylko dlaczego Autorka ukazuje praktycznie wszystkie postacie (oprócz zacnej dwójki), jakby mogli stanowić przykład, mimo iż zawiedli w przeszłości, niejednokrotnie dopuszczając się czynów karalnych, a obecnie są wybielani. Jeśli ktoś jest alkoholikiem, to nie powinien stanowić samodzielnej opieki nad dzieckiem, nawet jeśli nie znęca się w widoczny sposób, to z pewnością nie daje poczucia bezpieczeństwa.
Tematyka tak szeroka, że można pisać, pisać i nigdy nie zabraknie zdarzeń do opisania, niestety. Trudne historie dotykają w nich małoletnich, którym przychodzi znosić cierpienie ze strony najbliższych. Nie łatwo czyta się o bestialskim postępowaniu dorosłych w stosunku do dzieci, stad i moje ociąganie względem lektury "Małych cudów". I jakież było moje zdziwienie, gdy zaczęłam odkrywać te idealnie układającą się historię, do tego przepełnioną ckliwymi momentami. Nie chodzi o to, że przedstawione wydarzenia są wyważone w wymowie, że brakuje epatowania przemocą, ale wręcz następuje zalew przemyślanych idealnie kroków. Nie ma również opisu pełnego przebiegu postępowania w przypadku oskarżenia o działanie ze szkodą na zdrowiu dziecka. Są jedynie zdawkowe komentarze bohaterki, która kieruje naszą uwagę na to, w którym miejscu aktualnie się znajdujemy. Nie ma sali sądowej, nie dochodzi nawet do rozmów z dziennikarzami, a lekarz prowadzący raczej sprzyja matce, która dostaje zakaz zbliżania się do dziecka, do tego pełne wsparcie byłej podopiecznej Ellen, wyrozumiałość ponad przeciętna męża, tuląca w żalu matka i fantastyczni teściowie. Pomijając fakt, że w zaistniałej sytuacji dziecko walczy o życie, idylla.
Taka sobie opowieść. Nie oddaje realiów, a życzenie Autorki, by taki spektakularny obraz rozwiązywania skomplikowanych spraw mogło przybrać niejedno postępowanie. Z gruntu jesteśmy postawieni przed faktem, że Ellen jest tą dobrą, wiec nie może spotkać ją kara większa niż walka o życie jej córeczki i chwilowa separacja. Co dobitnie podkreśla, że jeśli masz dobra pracę, rodzinę dającą wsparcie, lojalnych przyjaciół w odpowiednich kręgach, jesteś wygranym na starcie. Natomiast w rodzinach, gdzie tego się nie posiada, jesteś skazany na przegraną, bo zawsze można ci udowodnić, że zwykły wypadek mógł być spowodowany celowo. Właśnie taka konkluzja przyszła mi na myśl po lekturze "Małych cudów".