Informatyk to takie stworzenie, które jednoznacznie i stereotypowo kojarzy się nam z otyłym, zarośniętym i całkowicie pozbawionym życia towarzyskiego jegomościem, najlepiej ubranym w szary sweterek w trójkąty i w okularach o grubych soczewkach, który swoje umiejętności wykorzystuje w niecnych celach – najlepiej, jeśli służących ośmieszaniu rządów lub wykradaniu nam naszych ciężko zarobionych złotówek/euro/dolarów z kont bankowych. Pomijając kwestie techniczne, z pewnością taki aspołeczny i pozbawiony moralności człowiek jest wspaniałym okazem do badań dla niejednego psychologa – najlepiej w jego naturalnym środowisku.
Mniej więcej takie właśnie zadanie otrzymuje Beata - psycholożka, która, jak to często bywa – sama zmaga się z problemami osobistymi i w ramach zmiany otoczenia podejmuje pracę w CounterVision – firmie zatrudniającej tych „dobrych” hakerów, którzy mają, oczywiście nie tylko w ramach walki o lepszy świat, ale też za ciężkie dolary, powstrzymywać tych „złych” od zawładnięcia cyberświatem (i przy okazji wykradnięcia tajnych rządowych i korporacyjnych informacji). Rzucona na głębokie wody całkowicie dla niej nowego środowiska, Beata próbuje odnaleźć się, w odmiennej niż ta z którą miała do tej pory do czynienia, rzeczywistości i przy okazji poznaje Roberta – polskiego informatyka i hakera, zatrudnionego w tejże samej co ona firmie. Jak się później okaże, różnymi sposobami los zaplanował ich spotkanie dużo, dużo wcześniej, a wspólna praca wyjdzie na dobre nie tylko im samym, przy sklejaniu złamanych serc i rozwiązywaniu swoich życiowych problemów, ale też zaowocuje odkryciem afery w ich rodzimej firmie, która na nowo każe im zdefiniować swoje pojęcie o prawach rządzących mrocznym i tajemniczym światem wirtualnego rzemiosła i ludziach jako takich.
Tak w skrócie przedstawia się fabuła książki „Hakus pokus”. Rozpisaną na prawie 500 stron historię czytało mi się nad wyraz dobrze, bo od lektury odrywała mnie zazwyczaj tylko bardzo późna pora. Bardzo ciekawe zabiegi literackie sprawiły, że sztampowe opisy, które towarzyszą każdej książce, stanowiły urozmaicenie i odciążały czytelnika pozwalając mu skupić się na naprawdę ważnych treściach – ot choćby zastąpienie różnego rodzaju nic nieznacząco: „Bohaterka spotyka przyjaciółkę. Wymieniają parę zdań o tym gdzie pracują, jak się mają dzieciaki itp.” prostym „Jak-leci-dobrze-świetnie”. Wcześniej z takim rozwiązaniem się nie spotkałem, a dodając do tego fakt, że w ogóle książka jest w pozostałych aspektach pod względem warsztatu literackiego (dialogów, opisów i, co ważne, bo w końcu nie każdy musi być biegły w posługiwaniu się językiem hakerów i informatyków, także pod względem przygotowania merytorycznego) to należy się autorom bardzo duży plus za rzetelne podejście do tematu i stworzenie historii nie tylko pasjonującej i przemyślanej, ale też wiarygodnej i przystępnie przekazanej. Ale jest jeden szczególik, który ten idylliczny obrazek burzy.
Nie tak dawno temu oglądałem film Skolimowskiego „Essential Killing”. Nie ważna jest tak naprawdę jego treść, za którą to reżyser dostał nagrody na festiwalach, ale opinie (moim zdaniem uzasadnione), że scenariusz do tego „dzieła” pisane było w pośpiechu i na kolanie – początek dobry, ale koniec pisany naprędce, żeby tylko wyrobić się w terminach. Takie samo odczucie mam w przypadku tej książki. Historia rozwija się powoli, ale starannie, ciekawie, zmyślnie. Ale im bliżej końca, tym bardziej tempo przyspiesza (następuje zawiązanie akcji) i następuje punkt kulminacyjny… a przynajmniej powinien, bo w moi odczuciu takiego nie ma - zarówno na płaszczyźnie osobistych jak i zawodowych przeżyć głównych bohaterów. Nie chcę wyjawiać zbyt dużo, ale wyobraźcie sobie, że w jednym rozdziale dowiadujecie się, że bohater natknął się na wielki spisek, a w kolejnym już ma w ręku wszystkie dowody, konfrontuje je ze złoczyńcą…. I od razu epilog – żyli długo i szczęśliwie. Koniec. A żeby było jeszcze śmieszniej, kilka stronic przed końcem autorzy otwierają jeszcze jeden ważny wątek! Jeśli takie „ucięcie nożem” powieści w momencie kiedy masz adrenalinę w żyłach to zabieg marketingowy, aby „zachęcić” do kupna części następnej, to w moim przypadku im się to udało. Mam nadzieję, że się doczekam części kolejnej, bo jestem bardzo ciekaw dalszych losów bohaterów – bo tyle niepodomykanych spraw i możliwych rozwinięć tej historii aż prosi się o drugą część o co najmniej takiej samej objętości. I naprawdę wierzę, że to taki celowy zabieg, bo niemożliwe, żeby tak dobrze piszący autorzy aż tak bardzo zawiedli przy pisaniu zakończenia. Ale niestety o następnych częściach nie słyszałem, więc wygląda na to, że po prostu autorom się wyczerpały pomysły albo mieli tak napięty grafik, że musieli zakończenie sklecić w ostatniej chwili. Szkoda, bo ta książka naprawdę ma potencjał na to by być „hiciorem”.
Z powyższych powodów trudno jest mi wystawić jakąś ocenę końcową – z racji braku końca. Gdyby do ostatnich stron utrzymano ten sam styl i poziom, to bez problemu dałbym tej książce piątkę z plusem. Ale w tym przypadku jakakolwiek ocena będzie albo za dobra, albo krzywdząca. Ogólnie jednak sądzę, że jeśli chcecie spróbować czegoś nowego – bo psychologizno-hakerskich książek na rynku pewnie wiele nie ma i przekonać się, że takie połączenie może dać ciekawy efekt, to warto po tę pozycję sięgnąć. Ale z zastrzeżeniem, że zakończenie może nie dać Wam takiej satysfakcji, jakiej byście oczekiwali.