Skromna purytanka i sławny komediant. Uczucie pomiędzy tą parą jest niemożliwe, a może jednak? Miłość nie wybiera, ale jak tu ułaskawić swojego ojca najbardziej pobożnego i znanego handlarza znakomitymi tkaninami w mieście? Czy Kitowi Turnerowi uda się przekonać opiekuna Mercy Hart do jego prawdziwego uczucia, a nie chęci zysku? Czy to do końca prawda? Czy miłość tych dwojga przetrwa wszystkie przeciwności losu, czy jednak rodzina będzie dla Mercy ważniejsza?
Edwards napisała naprawdę świetną historię, choć temat ten jest zapewne, już dobrze znany i nie raz został już wykorzystany. Jednak ona zrobiła to w sposób niezwykle ciekawy, sprawiając, że Grę o miłość połknęłam zaledwie w kilka godzin. Duży wpływ mają na to także bohaterowie, których nie mogłam nie polubić. Każdy z nich przechodzi widoczną zmianę, ale co najważniejsze nie są oni po stokroć przesłodzeni. Za sprawą Mercy Hart można dowiedzieć się, co nieco o purytanizmie, tak rozpowszechnionym w XVI-wiecznej Anglii, zaś dzięki szczególnemu przywiązaniu Kita Turnera do teatru otrzymujemy kilka ciekawostek z nim związanych. A oprócz tego znajdziemy w nim kilka znanych osobistości, za co również jestem wdzięczna autorce, bo ten zabieg tylko urozmaicił całą powieść.
Gra o miłość jest dość przewidywalna, jednak nie przeszkadzało mi to w czerpaniu radości z lektury. Wszystko to pewnie za sprawą ciekawej historii i ciekawostek, których jest znacznie więcej niż w Demonach miłości, gdzie zwróciłam uwagę na fakt, iż jest za mało intrygujących nowinek z życia tudorowskiej Anglii, a za dużo ckliwego romansidła. Owego smaczku dodały także zabawy słowem, jakie Edwards poczyniła, a których wyjaśnienia mamy w przypisach. O, właśnie, przypisy! Jakże chylę czoła za dodanie ich, chociażby w ostatniej części. Naprawdę o wiele lepiej czyta się powieść, gdzie mamy informacje o autentycznych postaciach. Z jakim zainteresowaniem szuka się później czegoś więcej na temat danych osobistości. Dzięki temu z danej książki nie tylko czerpiemy pewne zadowolenie, ale także pobudzamy naszą ciekawość, o ile ktoś interesuje się ową tematyką.
Kroniki rodu Lacey wypadły naprawdę dobrze i już stały się moją ulubioną serią. Całe szczęście, że Edwards podniosła się po małym upadku, bo uratowało to ocenę całości. Z pewnością miło będę wspominać czas spędzony na zapoznawaniu się z tym rodem i nie wykluczam możliwości powrócenia do niej za kilka czy kilkanaście lat, kiedy najdzie mnie ochota na coś lekkiego z historycznym tłem Wielkiej Brytanii.
Jestem niesamowicie uradowana, że Eve Edwards uraczyła mnie taką literacką ucztą. Po chwili zwątpienia, po przeczytaniu drugiego tomu, miałam pewne obawy związane z Grą o miłość. Może dobrze, że podeszłam do niej z pewnym dystansem, bo dzięki temu po raz kolejny mogłam cieszyć się lekturą, która wyszła spod pióra tej Brytyjki. Jednocześnie ubolewam na faktem, że to już koniec, że nie spotkam się już z moimi ulubionymi bohaterami - Willem, Ellie, Kitem i Mercy. Nie dowiem się, co przyszykował dla nich los i jak potoczyła się ich przyszłość. Nie dowiem się nawet, co też spotka najmłodszego z braci Lacey – Tobiasa, który również jest intrygującą postacią. Wiem, że kontynuowanie podobno już skończonych serii w nieskończoność nie jest dobre, jednak czwarty tom, jako ostatni na znak czterech braci moim zdaniem byłby odpowiedni i dopełniłby całości. Liczę również na to, że znajdzie się miejsce także i dla pozostałych powieści Edwards na polskim rynku wydawniczym, bo trzeba przyznać, że jej książki naprawdę umilają czas.