To jest zdecydowanie „zła” książka. Nie przeczytasz jej w jeden wieczór, czy w pociągu, jadąc na drugi koniec Polski. Tą powieść można by porównać do dobrego serialu. Takiego niezbyt długiego, wielowątkowego, inteligentnie podzielonego na odcinki, i przede wszystkim wciągającego. Ale również takiego, który ogląda się raz na jakiś czas.
Val McDermid jest szkocką pisarką, autorką ponad dwudziestu powieści, które można jednoznacznie sklasyfikować jako kryminały. W Polsce do tej pory zostały wydane trzy jej książki. Tą trzecią – jest właśnie „Gorączka kości”. Trochę dziwi słabe dotychczas zainteresowanie twórczością tej pani, szczególnie gdy okazuje się, że najnowsza książka jest naprawdę niezłym kryminałem (i raczej nie jedynym w jej dorobku). A już całkiem zaskakuje, że pisarka tworzy od ponad 20 lat.
Fabuła nie jest prowadzona w jakiś ekscentryczny sposób. Dobre, sprawdzone rozwiązania zaadaptowane w ciekawym pomyśle głównych wątków. Mamy dwóch bohaterów: Carol Jordan i Tony’ego Hilla – panią nadinspektor i pana doktora. Nie wyróżniają się spośród innych postaci, poza tym, że to z ich udziałem najwięcej się w książce dzieje. Nie jest to tak popularny typ herosa – detektywa/lekarza, który zawsze dostaje to czego chce. Do tego pani McDermid dorzuca masę bohaterów, których z konieczności nazwać trzeba pobocznymi. Ich nieszablonowość, wyrazistość i udział w głównych wątkach ciężko określić ‘pobocznością’. Ot, dosyć zwyczajni (może poza kilkoma przypadkami) ludzie w dosyć zwyczajnej pracy. I to wszystko w raczej zwyczajnym brytyjskim mieście.
Na takim właśnie „rusztowaniu” autorka buduje wciągającą, zawiłą i wielowątkową akcję. Niemożliwe? A jednak. Okazuje się, że nie trzeba żadnego Roberta Langdona czy Sherlocka Holmesa, aby zrobić naprawdę zakręconą fabułę z szybkimi zwrotami akcji, pomysłowymi motywami narracyjnymi i finałem nie do przewidzenia. Zaczyna się klasycznie. Zostają znalezione zwłoki czternastolatki. Uduszonej i brutalnie okaleczonej. Brak jednak jakichkolwiek śladów i motywów zbrodni. Śledczy nie mają pomysłów na rozwikłanie tej zagadki. Tymczasem w innych miejscach dochodzi do kolejnych zabójstw. Na pierwszy rzut oka nie powiązanych ze sobą. Na drugi – też nie. Sprawy są trudne i wydają się tkwić w martwym punkcie. Ich rozwiązanie nie będzie zależeć od jednej czy dwóch osób. Potrzeba wiele różnych elementów układanki, żeby zrozumieć pobudki działające zabójcą, który sam ciągle pozostaje nieuchwytny. Brzmi sztampowo, jednak w praktyce takie nie jest.
Mimo pewnej szablonowości, widać tu pewne wyróżniki. Cechy charakterystyczne powieści to m.in. wielowątkowe, sprawne prowadzenie akcji, połączone z umiejętną żonglerką czasem i miejscami kolejnych epizodów, brak jednej głównej postaci, oraz wyrazistość i szczegółowe przedstawienie wielu postaci pobocznych. Ponadto pokrętne ścieżki tworzenia „wątku zbrodni” oraz na swój sposób, może nie nowatorskie, ale oryginalne podejście.
Na czym polega wskazana szczegółowość przedstawienia? Nie jest to na pewno koncepcja rozwoju akcji jak u Kinga – poświęcić kilkanaście stron na obszerną retrospekcję lub szczegółowy opis wyglądu i profilu psychologicznego kolejnej postaci. U pani McDermid wygląda to zupełnie inaczej. Pojawia się nowa postać drugoplanowa, z pobieżnym opisem, potem wtrącona jest przelotnie jakaś informacja ‘tu’, inna gdzieś ‘tam’, jeszcze gdzieś indziej pewna ciekawostka wynika z dialogu innych bohaterów i nagle okazuje się, że czytelnik ma bardzo obszerną wiedzę o tej postaci – pozornie „znikąd”.
I ta ‘serialowość’ książki. Najlepiej jest czytać po kilka rozdziałów na raz. Dwa do czterech, nie więcej. Co ciekawe, w takich dawkach książka jest bardzo wciągająca, w większych – staje się nudna i ciężka w odbiorze. Po kilku rozdziałach, po prostu czułem, że teraz czas na przerwę, a kiedy napięcie z oczekiwania wystarczająco się nasiliło, nabierałem ochoty na przeczytanie kilku kolejnych rozdziałów. W stylu: jeden odcinek się skończył, ale za tydzień będzie następny – oczekiwanie będzie ekscytujące :)
Jednego tylko nie rozumiem. Nie rozumiałem jak pierwszy raz dotknąłem tej książki i po jej przeczytaniu nadal nie rozumiem. Skąd, u licha, wziął się tytuł „Gorączka kości”? Dla mnie jest to niejasne. Może wynika z dosłownego tłumaczenia angielskiego idiomu lub ze skrótu myślowego autorki, który mi jako czytelnikowi mógł umknąć. Długo zachodziłem w głowę, dlaczego jest tak a nie inaczej… i nadal nie wiem.
Nie mniej sama książka – pierwsza klasa. Przyciągała mnie silnie i regularnie jak elektromagnes. Był to miło spędzony tydzień i nawet moja ‘druga połówka’ jest zazdrosna, że poświęciłem lekturze więcej czasu nie Jej. Mam nadzieję, że dużo czasu minie zanim znowu trafi do mnie taka książka :)