Opowieści Bieszczadzkie Janickiego to obowiązkowa lektura dla każdego bieszczadnika. Opowieści z czasów, kiedy "wilki podchodziły pod same okna chałupy, gdzie kraina bez Boga i milicji, za to pełna kryjących sie przed prawem i alimentami opryszków. Ziemia krztusząca się jeszcze dymem pogorzelisk i parującą krwią po bieszczadzkiej wojnie braci, co tylko tym się różnili, że jedni raz, a drudzy trzykrotnie żegnali się przy pacierzu?" - tak pisał autor w latach 70-tych we wstępie do tych fenomenalnych opowiadań. Od tych czasów Bieszczady zmieniły się bardzo. Ba! nawet od czasów, kiedy Janickiego już na tym świecie nie było... Fenomenalne spojrzenie w świat Bieszczad dawnych, z piórem tak lekkim, że aż zazdrość chwyta...
Część została sfilmowana, ale... to nie to, choć nadal klimat wypały i zrywki utrzymują.
A żeby Was zachęcić do lektury, poniżej fragment z pierwszego opowiadania. Będzie dość długi, ale to właśnie ten fragment spowodował, że stałam się absolutnym fanatykiem opowieści bieszczadzkich.
"Michała Koperę, wozaka parku konnego numer siedem, przywalił podczas zrywki dąb. No, i Bóg z nim, wypadek jak wypadek, nikt ze świadków zdarzenia nie lamentował, olaboga nie wołał, bo w końcu cóż w tym nadzwyczajnego, że w czasie wyrębu drzewo przygniecie człowieka. Żeby sie był Kopera utopił albo powiesił, byłoby o czym mówić; może o karze boskiej, może o przeznaczeniu, a tak - wypadek, jak wypadek, wiadomo, że w tutejszym lesie nie zapałki rosną, tylko dęby i buki. Dwóch tęgich chłopów, wstrzymując oddech, z trudem taki dąb opasze ramionami. A ten, który się po Koperze przejechał, miał dobre dwieście lat z okładem. Wiadomo, że prędzej czy później szklarz się pokaleczy, a dekarz spadnie na mordę z dachu. Wypadek przy pracy.
Tak i zapisał inspektor, żeby mieć spokój z milicją. Świadkowie zgodnie zeznali, że kask ochronny Kopera miał na łbie, więc z punktu widzenia behape grało inspektorowi wszystko i nikt mu marnego słowa nie mógł zarzucić. Zasiadł więc inspektor na pniu bukowym i żując podgardle, które się rozciągało jak guma i właziło między zęby, patrzył na leżącego Koperę.
(...)
Czekali teraz na pogotowie. Śmiech brał na samą myśl o tym, bo w drodze na ten grzbiet górski nawet ciągnik utykał. OD dwóch lat drzewo ściągano tutaj końmi, z których połowa po czterech latach nadawała się tylko na konserwy, a trzykrotnie zootechnik stwierdzał u szkap pęknięcie mięśnia sercowego. Raz na jesieni, po pijanemu, idąc o grubszy zakład, traktorzysta Musiałek zawziął się, żeby drogą zrywkową pojechać na szczyt góry. Do dzisiejszego dnia ściągają mu na pierwszego przy pensji za zniszczony ciągnik. Ugrzązł w glinie po osie, piłował silnik na jedynce, aż roztopił panewki, a na ostatek karterem wyrżnął w głaz utopiony w błocie. Dwie pary najlepszych koni przez pół dnia wyciągały Musiałka z tego szamba, które wokół siebie narobił z gliny, ropy i oleju wielozakresowego PT 47."
I nie wiem, czy to ten dekarz, Kopera, czy to podgardle, co się rozciągało jak guma, czy w końcu traktorzysta Musiałek z olejem wielozakresowym PT47... dość, że to jest mój ulubiony fragment... Choć od takich językowych smaczków, gdzie od razu od pierwszych słow, przenosimy się w niezamieszkałe Bieszczady... w książce się aż roi.
Opowieści Bieszczadzkie czytam raz na dwa - trzy lata. Żeby sobie przypomnieć te "moje Bieszczady" choć za czasów wozaków parku konnego nr siedem nie było mnie na świecie... I przed każdym wyjazdem w Bieszczady.
(recenzja byla niegdyś opinią - ale jak zwykle... za dłuuugie)