Zacznę od końca. Wypluta przez książkę Bjorna Rasmussena, albo raczej wyrzucona z niego, choć autor z odwagą powiedziałby „wyrzygana”. Siedzę i przetrawiam myśli, jakie „Skóra...” we mnie wybudziła z czarnej czeluści duszy, choć określenie „nagryzmoliła zniesmaczenie” byłoby odpowiedniejsze. Układam w sobie ten literacki chaos, zlepek wszystkiego jednocześnie i niczego po. Niektóre fragmenty tej historii mają sens, niektóre lewitują gdzieś ponad powierzchnią tekstu, niektóre układają się w jakiś sens, ale wszystko jest nieskładną kulą interpretacji.
Ktoś powie, że „Skóra...” jest obleśna.
Tak, jest. Nie zaprzeczę, wprost przeciwnie – przytaknę zgodnie z prawdą.
Ktoś inny stwierdzi, że „Skóra...” jest na wskroś przesiąknięta psychologią.
Pewnie tak, jest, acz psychologią kogoś, kto jest chory, kto kumuluje urojenia, miesza sen z jawą i radość z depresją.
Ktoś inny powie, że „Skóra...” jest wstrętna i że nie powinna nigdy ukazać się drukiem. Że obrazą jest publikacja takiej treści i zachwalanie jej na obwolucie – choć ta nie ma zbyt wiele wspólnego z treścią sensu stricte. Nie sposób odseparować szpetności treści od własnych emocji, choć po skończeniu czytania, po kilku długich dniach, zaczynają ci się kształtować nikłe spostrzeżenia. Coś zlepiasz, coś zestawiasz, coś plastycznie przekształcasz, jak plastelinę słów.
Bjorn Rasmussen pisze o sobie.
Wkłada sukienkę mamy, spraną, prawie przeźroczystą.
Nikogo nie ma w domu, ma go tylko dla siebie. Dom jest pusty z nim w środku.
Chodzi w sukience z piętra na piętro i podziwia dom, jakby go pierwszy raz widział. Przesuwa opuszkami palców po zimnym granicie kuchni, po słoikach z dżemem w spiżarni, po argentyńskiej porcelanie w witrynce w jadalni. Porusza się powoli, kontempluje otoczenie, nasłuchuje. Bose stopy piszą drewnianą podłogę, krok po kroku. Potem perskie dywany w pokoju kominkowym. Przechadza się rozkoszując prawdą o sobie. To homoseksualista, to ktoś inny, dziwny, coś na wskroś depresyjnego ekshibicjonisty, który nie kontroluje swojej seksualności.
Ale sam, w życiu, jest przepełniony lękiem. Ślizga się po nieprzeniknionej, przerażającej membranie życia. Szuka miejsca dla siebie. Tnie się, choć „... Interesuje mnie śmierć przez utonięcie. Interesuje mnie każdy możliwy sposób, w jaki można umrzeć, ale w utonięciu jest coś, co wydaje mi się szczególnie wyszukane; powolność, ciche wnikanie wody”
Bjorn jest człowiekiem w poczwarce, z której nie umie się wydostać, czy wyfrunąć. Miesza sny z jawą, miesza zapachy, dni, ludzi. Jednocześnie manipuluje i histeryzuje, by zwrócić na siebie uwagę. Jest workiem bakterii, który pokrywa skóra.
„Wmawianie sobie, że jest się kimś, to dla człowieka dość wyczerpujące, nieprawdopodobnie morderczy projekt, próbować wyrzucić z siebie wszystko, czym się nie jest”.
O tym jest w delikatnym zarysie ta książka. Wiele w niej dziwactw, bełkotu, chaotycznych wpisów, które się ze sobą nie łączą i w żaden sposób nie współbrzmią. Jest o matce, o nim samym, o majakach, wyuzdanych snach, o cięciu siebie i seksie bliskim zwyrodnialcowi. Jest smród odbytów, wynaturzenie, zezwierzęcone pragnienia orgii, czy miłości, która akurat z miłością ma mało wspólnego.
Jednak „Skóra jest elastyczną powłoką, która otacza całe ciało” to też pamiętnik o samotności, o pragnieniu bliskości i ciepła. To próba zapełnienia życia, by stało się ono kompletne, spójne niemalże. To historia pragnienia bycia komuś potrzebnym, bez przymusu i bez obowiązku. To tęsknota za drugą osobą. Za kimś, kto rano nie ucieknie z ciepłej po nocy pościeli i nie zostawi po sobie jedynie spermy na prześcieradle.
Rasmussen odważnie nakreślił siebie, jako kogoś, kto ma zagracone wnętrze. „Skóra...” to konglomerat wszystkich gatunków literackich i odczuć. Niby współczujesz bohaterowi, niby go przekreślasz i odsuwasz, czasem odwracasz się od niego z obrzydzeniem. Jednak Bjorn z powieści to bezradny człowiek, któremu się w życiu nie układa. Tkwi na dnie czegoś, czego nie potrafi nazwać i nie widzi dla siebie ratunku. Jest, bo jest on, ktoś obok, obcy w którym od razu pokłada miłość i oddanie. Wedel zasady ja cały dla ciebie, od razu.
Bjorn Rasmussen balansuje na cienkiej strunie, jaka odgradza miłość od dewiacji, miłość od samotności, czy choćby od tego, co tu, a kiedyś. To książka, która jest niesmaczna, trudna, obleśna.
Oceń sam.
egzemplarz od SZTUKATER
#agaKUSIczyta