Jeffrey Archer potrafi gawędzić. I w swojej najsłynniejszej zdaje się powieści nijak się z wykorzystaniem tej swojej umiejętności nie kryguje. Tak, z pewnością w tej książce jest dużo słów. Również wiele zdań, konstrukcji gramatycznych, także np. aluzji i nawiązań do historii politycznej USA z czasów, gdy działali obaj główni bohaterowie powieści. Dużo… może za dużo?
Sławny niegdyś serial będący ekranizacją „Kane’a i Abla” oglądałem co prawda wiele lat temu, ale pamiętam, że tam naprawdę się czuło emocje rozkwitające coraz to między oboma panami. Naprawdę widziałem tę nienawiść, rywalizację i całą resztę (bo to przecież nie od zawsze była nienawiść i rywalizacja). Tu… no właśnie, jakoś tak miałem przez cały czas wrażenie, że ten element zanika w owej powodzi słów. Swoją drogą może także w mnogości wydarzeń, jeżeli mamy przedstawione całe życie dwóch osób, to musi być tego wiele i może ciężko, by coś nie znikło, ale, no właśnie, w serialu chyba udało się tego uniknąć. Tak samo trochę ginie w tekście tej powieści opis Wielkiego Kryzysu, który powinien być powieściowym kontrapunktem (a moim zdaniem nie bardzo jest), ale też czymś, czemu przyglądamy się z fascynacją i „z otwartymi ustami”. A autorowi wyszło po prostu jedno z wielu wydarzeń do odfajkowania w tekście i tyle. Serio, brakowało mi mocno plastyczności opisu, przy tak wdzięcznym do plastycznych opisów przecież temacie. Czy np. końcowa kwestia nominacji dla Abla – pojawia się ona znikąd i tak samo niknie. To pierwsze mogę jeszcze wybaczyć, są poszlaki, że pisarz zrobił to celowo, to drugie nie bardzo. Jej utrata nie jest dla naszego emigranta takim problemem, taką porażką, jaką powinna być dla dramaturgii akcji. Ani też taką, jaką byłaby, gdyby nie był on tylko postacią literacką.
I, owszem, dość znacząco lepiej czytało mi się wczesne partie powieści, nim jeszcze drogi obu „braci” się ze sobą skrzyżowały. Zwyczajnie dlatego, że tam było na wszystko jakoś tak więcej czasu. Nawet na potworności, które były w tym czasie udziałem Abla.
Ale podkreślmy to – odnoszę wrażenie, że gdy nabiorę do powieści trochę dystansu, to to wszystko zyska w moich oczach. Właśnie ze względu na rozmiar Archerowego dzieła, ale też na jego wymiar. Prawdę mówiąc już teraz, zaraz po zakończeniu lektury, mam ochotę od czasu do czasu wracać do losowo wybranych partii „Kane’a i Abla” – to chyba silna poszlaka, że pozycja ta nie przypadkiem w wielu kręgach uchodzi już za klasykę.
W recenzjach powieści powraca często stwierdzenie, że obaj panowie byli niezwykle, niesamowicie wręcz toksycznymi ludźmi. Mój odbiór tego elementu powieści to dość ciekawe zagadnienie. Bardzo długo w ogóle nie zauważałem tej ich cechy, zachowywali się jak normalni nielaluśowie :) Okej, nie byli święci, ale na pewno nie byli nieprzyjemnymi czy właśnie toksycznymi ludźmi. Pod koniec, ale to w mniej niż dwudziestu ostatnich procentach tekstu problem zaczął się pojawiać z naprawdę sporą siłą. Nie wiem, czy Archer nagle sobie o nim przypomniał, czy jak, nie wnikam.