W twórczości Wita Szostaka zasmakowałam niedawno, a teraz znów miałam okazję spróbować jego kunsztu dzięki „Fudze”, która w zasadzie mnie zahipnotyzowała. Książka została nominowana do Literackiej Nagrody NIKE w 2013 roku, nie należy więc do absolutnych nowości, doczekała się jednak nowego wydania w niepokojącej szacie graficznej. Jej tytuł nawiązuje do jednej z najbardziej skomplikowanych struktur muzycznych, wymagających pod względem kompozycji, opartą na wielu głosach i kilku tematów.
Taka właśnie jest struktura utworu – mimo że bohaterem każdego rozdziału – fugi – jest Bartłomiej Chochoł, to przemawia do nas różnymi głosami – raz jest ostatnim królem Polski, raz dzieckiem, niedoszłym bohaterem narodowym, rencistą, biznesmenem, bezdomnym zbiegiem, wreszcie emerytem. Jego opowieści w zasadzie są niezależne, choć zazębiają się mikroszczegółami, drobnymi wydarzeniami spajanymi wyłącznie pewnym mieszkaniem w kamienicy, w której toczy się życie Bartłomieja i jego bliskich.
W przypadku prozy Szostaka trudno mówić o fabule. Losy Bartłomieja Szostaka są niespójne, w każdej fudze przedstawiane są inaczej, jakby opowiadane z innych punktów widzenia. Bohater jest też w różnym wieku, raz to młody chłopak, raz dojrzały człowiek, jeszcze kiedy indziej jest już dziadkiem. Z tego może wynikać, że w pamięci bohatera zostają inne fakty, inne są dla niego najważniejsze w danym momencie życia, natomiast pozostałe skazane są na zapomnienie. Tak jak matka bohatera zmarła na zapomnienie, to znaczy zapomniana przez syna, który nie dowiedział się ani o jej śmierci, ani pogrzebie, tak wszelkie wspomnienia żyją, dopóki je pielęgnujemy, pozwalamy im istnieć blisko nas.
Próbując określić, o czym właściwie jest „Fuga” dochodzę do wniosku, że dotyczy właśnie pamięci, podtrzymywania naszej tożsamości dzięki temu, co pozostało w naszych wspomnieniach z przeszłości. Autor bawi się faktami, strukturą książki, proponuje czytelnikowi interesującą grę, polegającą na wyłuskiwaniu z wielu opowieści tego, co je łączy. Zastosowane powtórzenia, krótkie akapity, często jednozdaniowe, sprawiają, że opowieść nabiera określonego rytmu, polifonii. W zasadzie nie wiadomo, czy Bartłomiej Chochoł jest jedną osobą, czy to wielu bohaterów, których podobieństwo wynika tylko ze zbiegu okoliczności. Czy opowiada nam swoje prawdziwe życie, czy fantazjuje. Czy jest zadowolony z tego, jak przeżywa swoje życie, czy sądzi, że coś nie wyszło, czegoś brakowało.
Książka ma wiele wymiarów i wiele nastrojów. Najlepiej bawiłam się czytając fugę, w której każde pomieszczenie mieszkania zostało przypisane członkom rodziny. W salonie ojciec budował nowe życie, w pokoju dziadek umierał na starość i zamęczał wszystkich opowieściami z przeszłości, które babcia, rządząca w kuchni, zapamiętała inaczej. Mama, wspólnie ze Słowackim i Mickiewiczem, odkrywała nowe przesłania w ich utworach na potrzeby zarzuconego kiedyś doktoratu. Wszyscy w końcu porzucają swoje „zadania”, nawet dziadek umieranie. Subtelny komizm tego rozdziału wart jest zauważenia.
Z kolei bardzo mocno przeżyłam fugę o likwidowaniu mieszkania po zmarłej matce, może dlatego, że sama niedawno byłam zmuszona do podobnego działania. To udowadnia, że każdy w tej książce znajdzie coś, co go poruszy, rozbawi, zaintryguje, a może nawet zirytuje. Możliwości interpretacyjne są tutaj nieograniczone, bo tak wiele autor zmieścił w swojej rwanej, fragmentarycznej, punktowej opowieści. Jestem całkowicie zachwycona tą prozą, dlatego też serdecznie ją polecam wszystkim, którzy oczekują od literatury nie tylko dreszczyku emocji, ale również estetycznego ich podania w nieoczywistej, niecodziennej formie.