„Feministyczny thriller o kobiecej menstruacji”[1] ta fraza z opisu książki „Pokój krwi” Sylwii Błach zachęciła mnie do jej przeczytania. Powieść okazała się mocną, dziwną, a momentami obrzydliwą. Czy przy tym mądrą i ciekawą? Postaram się wam opisać swoje wrażenia.
Bohaterkę książki poznajemy w momencie, kiedy przybywa do jednego z krajów arabskich, gdzie ma zrealizować zawodowe zlecenie. Ponieważ trwa epidemia, prosto z lotniska zostaje przewieziona do hotelu, gdzie musi odbyć dziesięciodniową kwarantannę. W taksówce, niespodziewanie, rozpoczyna się jej miesiączka. Zamknięta w czterech ścianach poddaje się burzy hormonów i tonie w czarnych myślach. Kiedy poznamy ją lepiej, poznamy również ich źródła. Poznamy demony, które prześladują ją od lat. W czasie jej izolacji pandemia nabiera tempa, a bohaterka książki poddaje się coraz większej paranoi. A może ona jest „normalna”, a to co dzieje się wokół przekracza scenariusze najgorszych koszmarów?
„Pokój krwi” to jedna z tych powieści, które trzeba przemyśleć. Dopiero wtedy dostrzeżemy, ile Sylwia Błach w niej ukryła. Muszę przyznać, że pierwsza połowa książki mnie nudziła. Bohaterka utyskiwała na niedogodności związane z miesiączką, a także coś tam opowiadała o sobie i przedstawiała poglądy na różne tematy. To ostatnie akurat niezbyt mnie interesowało, bo wiedziałam o niej za mało, żeby mieć ochotę ja wysłuchać. Przyznam, że potraktowałam ja jak człowieka, który zagaduje mnie na przystanku autobusowym i relacjonuje przebyte choroby. Uprzejmy uśmiech, ale...
Około połowy atmosfera się zagęszcza, a książka przybiera charakter thrillera (a nawet horroru). Głowna bohatera jest ciekawą postacią, bo ma za sobą przeszłość narkotykową i problemy psychiczne, co czyni ją niewiarygodną. Prawda czy majaki? Zastanawia się czytelnik. Zadania nie ułatwia fakt, że akcja powieści dzieje się w nieokreślonej przyszłości, że nie znamy realiów tego świata i charakteru epidemii, która go trapi. Intrygujące jest też zlecenie, jakie kobieta ma wykonać, chociaż tu od początku Sylwia Bałach daje nam pewne wskazówki. Suma summarum, te elementy przykuwają uwagę i angażują w czytanie „Pokoju krwi”.
Powieść ta rozczarowała mnie, jak i pozytywnie zaskoczyła. Kompletnie nie czuję feminizmu, którego oczekiwałam. Co prawda mamy tu kobietę walczącą o siebie, ale kierują nią (w przeszłości) przymus otoczenia i wola przetrwania oraz (teraz) egoistyczne pobudki. W jednym miejscu sama przyznaje, że ktoś ją ukształtował. Pokazuje palcem, kto stworzył bestię. I to wskazuje personalia tej osoby.
Nie przemawia do mnie również menstruacyjna symbolika. Widzę kobietę w wygodnym położeniu. Ma pod ręką wszelkie dostępne środniki higieniczne, a do tego może odpoczywać. To nie miesiączka steruje jej myślami, a nadmiar wolnego czasu. On sprawia, że każdą wypływającą kroplę krwi bohaterka czuje bardziej. Natomiast menstruacja przyjmuje całkiem ciekawy wymiar w kontekście pandemii. Zarażeni traktowani są gorzej niż trędowaci, ale ich postępowanie – przynajmniej tych, których mamy okazję zobaczyć – wydaje się wyjątkowo humanitarne. Obrzydliwe, ale jest mniejszym złem.
Natomiast czy humanitarnym można nazwać zachowanie głównej bohaterki? Sylwia Błacha w ekstremalnie przerysowany sposób pokazuje znieczulicę jaka dopada świat, a wszelkie izolacje tę obojętność pogłębiają. Co do bohaterki książki, jest ona dla mnie karykaturą karierowiczki. Ciągle lepsza, bogatsza. Nigdy nie ma wystarczająco dużo. Pędzi za rozwojem obojętnie w jakiej dziedzinie.
Powieść „Pokój krwi”, co prawda mnie nie poturbowała, ale co nieco wyczytałam między wierszami. Trochę nawiązując do znieczulicy, która jest jednym z tematów poruszanych książce, napiszę, że te brutalne książki chyba mniej działają na czytelnika. Makabryczne akcenty przesłaniają ich przesłanie. Oczywiście, że szokują, ale czy nie spychamy tego szoku do szufladki „fikcja”, a potem szczelnie ją zamykamy?
[1] Sylwia Błach, „Pokój krwi”, wyd. Dlaczemu, Warszawa 2024, okładka.