Ratowanie świata powinno przebiegać według schematu. To ważne, każdy powinien znać swoje miejsce, swoje prawa i powinności. Powinna obowiązywać jakaś procedura, żeby czytelnik nie czuł się zagubiony. Przede wszystkim – musi powstać drużyna, która dzielnie będzie wspierać głównego ratownika w jego wysiłkach. W skład drużyny powinni wejść przedstawiciele wszystkich ras, aby potem nie okazało się, że o kimś zapomniano lub złośliwie pominięto czyjeś zasługi. Następnie drużyna wyrusza w podróż, aby w warunkach polowych hartować charaktery. Podczas wyprawy poszczególni członkowie zespołu uczą się trudnej sztuki współdziałania. Mogą też przełamywać stereotypy. A na koniec nadejdzie czas ostatecznej próby…
Taki jest od czasów Tolkiena kanon fantasy. Oczywiście, kanon ów podlega modyfikacjom – czasem bohaterowie nie zdają sobie sprawy, jak ważne zadanie mają wypełnić, czasem drużyna formuje się pozornie mimochodem lub wbrew woli zainteresowanych, czasem czarny charakter przeżywa duchową przemianę podczas misji… wybrany wariant zależy jedynie od wyobraźni autora. Jednak integralną częścią kanonicznych opowieści fantasy pozostaje etap wyprawy – alegorii dojrzewania głównego bohatera, psychicznego dorastania do wypełnienia zadania. Do tego miejsca wszystko w „Prawach i powinnościach” jest w zasadzie zgodne z kanonem – w zasadzie, bo główny bohater akurat nie dojrzewania psychicznego potrzebuje… Zatem, jest wyprawa, są przedstawiciele (najlepsi z najlepszych) wszystkich ras: elfy, rycerz-specjalista od walki ze smokami, demon górski, dwupostaciowa, krasnolud, demonessa, ork. I tu następuje definitywne pożegnanie ze zgodnością – już przy kreacji postaci autorka zaczyna grę z czytelnikiem: sposób przedstawienia poszczególnych członków drużyny bliższy jest satyrze niż kanonicznemu utworowi. Całość wieńczy obraz kandydata na głównego ratownika – nie dość, że wygląda na zagłodzonego małolata, to jeszcze ma niewyparzony język i zdecydowanie prezentuje niewłaściwą postawę. Na domiar złego stoi po niewłaściwej stronie mocy… a w ogóle, to traktującej bardzo poważnie swoje obowiązki drużynie został wciśnięty na siłę, nikt go nie chce polubić, ba – nawet o skromnej dozie tolerancji nie ma mowy.
Oczywiście, czytelnik od początku podejrzewa, że za tak odmalowanym wizerunkiem postaci coś się kryje. I słusznie. Wszak każdy ma swoje tajemnice. I w miarę lektury różne sekrety wychodzą na jaw – i te małe, prywatne, i te duże, dotyczące Początku Świata. Bo przecież każdy świat ma jakiś Początek, prawda? I każda z ras miała w Nim jakiś udział, z którego może być dumna. Tak przynajmniej uważają członkowie drużyny, w końcu w takim przekonaniu ich wychowano. I wszystko jest w porządku, dla dobra wyprawy gotowi są chwilowo akceptować nieco odmienne wersje Początku, prezentowane przez towarzyszy. Ale nagle ich złudzenia zostają rozwiane, mit odarty z kulturowych naleciałości, zakwestionowany dwubiegunowy obraz świata, rzekomo odwieczny podział na to, co przywykli uznawać za Dobro i Zło. I odtąd spoglądają na świat z zupełnie innego poziomu – poziomu, z którego zwycięstwo którejkolwiek ze stron jest zupełnie bez znaczenia. Bo ważne jest, aby świat jako całość przetrwał. W końcu nowe linie podziału można wytyczyć potem, po zwycięstwie... albo stworzyć nową wersję mitu… albo może bajki…?
Karinie Pjankowej udała się sztuka – czerpiąc obficie z kanonu fantasy stworzyła utrzymaną w bardzo dobrym tempie i pozbawioną dłużyzn opowieść. Nie przeszarżowała ani z wykorzystaniem i przewrotnym przekształceniem literackich schematów, ani z dowcipem. Autorka przez cały czas przymruża oko do czytelnika – czy to przedstawiając słabości charakterologiczne poszczególnych postaci, czy ich motywacje. W żadnym wypadku nie można stwierdzić, że wyśmiewa kanon, że szydzi – nic podobnego. Raczej go odbrązawia, traktuje z dystansem, przypomina, że nawet bohaterowie mitów miewają jakieś wady, śmieszne nawyki. A i powody ich działania nieczęsto należą do „posągowych” – czasem herosi po prostu się nudzą…
Recenzja ukazała się 2009-04-15 na portalu katedra.nast.pl