"Lata dwudzieste w Nowym Jorku. Chłopczyce i tancerki rewiowe, jazz i dżin. Czasy po wojnie, ale przed kryzysem." Właściwie te dwa zdania, zamieszczone w opisie książki, wystarczyły, abym zdecydowała się zamieścić powieść pani Libby Brey na długiej już liście „Chcę przeczytać”. Później jednak dowiedziałam się od koleżanki, iż wydawnictwo Mag otwarcie oznajmiło, że „Wróżbiarze” z planu wydawniczego wypchnęli czwarty tom przygód Mac O’Connor. Wydana w Polsce twórczość pani Moning to jedna z moich ulubionych serii, więc chęć poznania wroga okazała się na tyle silna, abym po książkę pani Brey sięgnęła wcześniej niż zamierzałam.
Libba Brey napisała wcześniej inną trylogię dla młodzieży, która wyszła nakładem wydawnictwa Dolnośląskiego. Kilka lat temu miałam jedno podejście do pierwszej części, ale nie było ono nazbyt owocne. Była to taka przeciętna literatura - ot, nie najlepsza, ale bywają gorsze. W owym czasie miałam ciekawsze pod ręką, więc tamtą porzuciłam, nie powróciłam do niej i właściwie już wracać nie mam zamiaru. "Wróżbiarze" niewiele różnią się od "Mrocznego sekretu". Książek nie będę porównywać, bo do tego przydałoby się, żebym przeczytała jeszcze raz "Mroczny sekret" (a jakoś mi się nie pali), ale moje wrażenia są bardzo podobne.
Gdybym miała wypisać rzeczy, które najbardziej zapadły mi w pamięć podczas lektury, dany spis prezentowałby się w taki sposób. Na pierwszy rzut poszłoby bardzo powoli budowane napięcie - niby już od początku coś się działo, ale czuło się przez skórę, że to jeszcze nie wszystko. Wtłaczanie w "Wróżbiarzy" zbyt dużej liczby bohaterów - niektórych można było przedstawić dopiero w kontynuacji, a tak już w pierwszej części zrobili za dużo zamieszania. Dobrze oddany klimat lat 20. - nie żebym się na tym nie wiadomo jak znała, ale z tego, co udało mi się liznąć na temat tamtego dziesięciolecia, to źle autorce tło czasowe nie wyszło. Główna bohaterka - dziewczyna właściwie spodobała mi się już od pierwszych rozdziałów i zostało tak do samego końca. To był jedyny element, na którego temat nie zmieniłam zdania podczas czytania. Dziewczyna była bardzo wyzwolona jak na tamte czasy, jednak mi najbardziej spodobał się jej cięty język, umiejętność wyrażania siebie i charakterek, a dzięki temu, że autorka nie poskąpiła dziewczynie egoizmu i skłonności do tego, żeby zawsze stawiała na swoim, Evie O'Nell tylko zyskała na realności.
Właściwie niewiele złego można powiedzieć na temat wykreowanych bohaterów. Pomijając, że, moim zdaniem, było ich za dużo, to o więcej w tym temacie przyczepić się nie można. Pani Libba stworzyła różnorodnych, barwnych bohaterów, którzy potrafią rozbawić, zdenerwować, zirytować i rozczulić – co dla kogo, ale przede wszystkim ich głównym atutem jest to, iż przywiązują do siebie czytelnika. Z ręką na sercu Wam mówię, że gdyby postaci były płaskimi kartonami, mówiącymi tak samo, robiącymi to samo i, za przeproszeniem, dłubiącymi w nosie w ten sam sposób, to odłożyłabym tę powieść nie zastanawiając się dwa razy, a trzy razy przeprowadzając wewnętrzną debatę przed sięgnięciem po jakąkolwiek inną książkę tej pani.
Akcja była masakryczna. Ja po prostu nie wiem jak inaczej ją opisać. Niby cały czas coś się działo, ale przyłapywałam się na tym, że patrzę na której akurat jestem stronie, a tak! - to źle. Ta książka to jest jeden wielki wstęp do reszty, no i dobra!, autorka jakoś musiała zacząć snuć swoją opowieść, tylko szkoda, że nie postawiła sobie jakiś ograniczeń. Dla mnie tutaj było za dużo wszystkiego - za dużo bohaterów, za dużo wątków, za dużo wydarzeń. Czasami miałam wrażenie, że sama pani Brey się w tym pogubiła. Zaczynała jeden wątek, porzucała drugi, o trzecim przypominała sobie dopiero w połowie książki...
Przy czym, całych "Wróżbiarzy" można podzielić na dwie części. Książka ma 600 stron, czyli 550/50 - nie ma to jak dzielić po równo! Jednak to nie wszystko, o nie! Po przeczytaniu powieści z przerażeniem odkryłam, że książka ma podobną budowę co odcinek jakiegoś serialu. Najpierw nastąpiły wydarzenia ważne dla danej części, a później końcówka została potraktowana jak jedna, wielka zajawka pt.:"A w następnym odcinku...". Końcowe rozdziały były pięknym zwiastunem kontynuacji, nie można powiedzieć, że nie! W tych ostatnich 50 stronach akcja gwałtownie przyspieszyła, co sprawiło, że wydarzenia poboczne były ciekawsze od głównych, a to, co zostało w mojej głowie po przeczytaniu całej książki, jest głównie furtką do drugiego tomu.
Wątek romantyczny podobał mi się do czasu. Na początku był okej, głównie dlatego, że prawie w ogóle go nie było. xD Jeśli już coś się pojawiało, to bohaterowie nie podchodzili do wszystkiego w sposób "ach-moja-jedyna-prawdziwa-miłość-umrę-za-nią", a na luzie i z żartami. Niestety w osławionym zwiastunie kolejnej części Palec Autorski zarządził, że tak być nie może, trzeba pokomplikować, więc dlaczego nie namieszać, rozbudowując Love Story na wzór przeciętnego paranormala?
„Wróżbiarze” to przeciętna młodzieżówka, którą można wepchnąć nastolatce pod choinkę, tylko po to, żeby obronić ją przed lekturą młodzieżówki chłamowatej, która kryje się po kątach księgarni, aby przewracać w głowie naiwnego wieku młodego. Gdyby to zależało ode mnie, to zamiast kolejnej powieści Libby Brey, na rynku polskim pojawiłaby się następna część przygód Mac O’Connor. Gdyby to zależało ode mnie, nikt z Was, po przeczytaniu tej recenzji, nie zachwycałby się żadnymi wróżbami z fusów, a za to wszyscy domagalibyście się Mac. Niestety mnie nikt o zdanie nie pytał, a szkoda. Dlaczego? Widzicie, moim zdaniem wydawanie książek przeciętnych nie jest zbrodnią, za to Wielką Zbrodnią jest wstrzymywanie publikowania książek dobrych, na rzecz książek przeciętnych.