„Elfy Londynu” to książka autorstwa Marty Dziok-Kaczyńskiej [Riennahera] wydana przez Wydawnictwo Uroboros [współpraca reklamowa @wydawnictwo_uroboros].
Szczerze przyznam, że opis książki od razu mnie zainteresował. Połączenie współczesnego Londynu ze światem elfów? Książka, w której elfy, ludzie, krasnoludy i driady żyją obok siebie od zarania dziejów? Wchodzę w to! Razem z Arianrhod, główną bohaterką, zagłębiamy się w historię, która naszpikowana jest polityką, niezgodnościami, konfliktami na tle rasowym, starciami elfickiej arystokracji, infiltracją organizacji terrorystycznych, szemranymi interesami i intrygami.
Plusem książki jest pomysł na współistnienie ludzi i rasy elfickiej, widoczna chęć autorki, aby pokazać czytelnikowi jak najwięcej tego, co siedzi w jej głowie. Książka jest wielowątkowa, poznajemy wiele postaci, które nie są postaciami spłaszczonymi – mają oni ciekawe motywacje, dążą do wyznaczonych celów, wykazują się ambicją, sprytem, ciekawością. Nieraz są to postaci czyniące zło, o wątpliwej moralności. Mnie jednak „Elfy Londynu” nie zaangażowały tak, jak bym chciała.
Przede wszystkim, muszę wspomnieć o tym, że zupełnie nie mogłam wciągnąć się w lekturę. Już na samym początku pogubiłam się, kto jest kim i musiałam co chwila wracać do rozpiski postaci (to akurat plus, że autorka postawiła na zamieszczenie drzewa genealogicznego na początku książki, chociaż lepiej by było, gdybym sięgała do niej z ciekawości, a nie z powodu chaosu), aby poukładać sobie w głowie, o kim aktualnie czytam. Problematyczne były dla mnie imiona, w szczególności te na literę „A”, których pojawiało się dość sporo, a wszystkie zlewały mi się w jedno.
Cały czas ciekawiły mnie jednak te relacje bohaterów, chociaż właśnie dość ciężko było mi je poukładać, połączyć, przetrawić. Interesowała mnie również często zwyczajnie miotająca się, ale i buntownicza, niezależna Arianrhod, miejsce rozgrywania się akcji, intrygi polityczne, co chwila wbijane komuś szpilki. Naprawdę starałam się zebrać to w spójną i możliwą do ogarnięcia całość.ros].
Szczerze przyznam, że opis książki od razu mnie zainteresował. Połączenie współczesnego Londynu ze światem elfów? Książka, w której elfy, ludzie, krasnoludy i driady żyją obok siebie od zarania dziejów? Wchodzę w to! Razem z Arianrhod, główną bohaterką, zagłębiamy się w historię, która naszpikowana jest polityką, niezgodnościami, konfliktami na tle rasowym, starciami elfickiej arystokracji, infiltracją organizacji terrorystycznych, szemranymi interesami i intrygami.
Plusem książki jest pomysł na współistnienie ludzi i rasy elfickiej, widoczna chęć autorki, aby pokazać czytelnikowi jak najwięcej tego, co siedzi w jej głowie. Książka jest wielowątkowa, poznajemy wiele postaci, które nie są postaciami spłaszczonymi – mają oni ciekawe motywacje, dążą do wyznaczonych celów, wykazują się ambicją, sprytem, ciekawością. Nieraz są to postaci czyniące zło, o wątpliwej moralności. Mnie jednak „Elfy Londynu” nie zaangażowały tak, jak bym chciała.
Przede wszystkim, muszę wspomnieć o tym, że zupełnie nie mogłam wciągnąć się w lekturę. Już na samym początku pogubiłam się, kto jest kim i musiałam co chwila wracać do rozpiski postaci (to akurat plus, że autorka postawiła na zamieszczenie drzewa genealogicznego na początku książki, chociaż lepiej by było, gdybym sięgała do niej z ciekawości, a nie z powodu chaosu), aby poukładać sobie w głowie, o kim aktualnie czytam. Problematyczne były dla mnie imiona, w szczególności te na literę „A”, których pojawiało się dość sporo, a wszystkie zlewały mi się w jedno.
Cały czas ciekawiły mnie jednak te relacje bohaterów, chociaż właśnie dość ciężko było mi je poukładać, połączyć, przetrawić. Interesowała mnie również często zwyczajnie miotająca się, ale i buntownicza, niezależna Arianrhod, miejsce rozgrywania się akcji, intrygi polityczne, co chwila wbijane komuś szpilki. Naprawdę starałam się zebrać to w spójną i możliwą do ogarnięcia całość. Bywały momenty, w których odczuwałam napięcie i myślałam, że wiem, gdzie autorka zmierza, a później jednak gubiłam się w tym wszystkim. Dlaczego? Przejdźmy do kolejnego problemu…
Druga problematyczna kwestia to to, że książka zawiera mini-rozdziały, w których jesteśmy rzucani w jakąś akcję i nie wiemy, gdzie jesteśmy ani kto z kim rozmawia. Niejednokrotnie pod koniec rozdzialiku dopiero orientowałam się, kto odbył z kimś konwersację. Wracałam na początek i czytałam od nowa. Te dwie kwestie sprawiły, że książkę nie dość, że czytałam bardzo długo, to jeszcze, patrząc na nią, odczuwałam pewnego rodzaju niechęć i wielokrotnie odkładałam lekturę na rzecz innych książek.
Można tłumaczyć, że książka jest wymagająca i dlatego ma się takie odczucia, jednakże w tym przypadku, moim zdaniem oczywiście, z „książki-wyzwania” robi się książka „cholera, ktoś to trochę spartaczył”. Osobiście lubię, gdy coś mi świta, z czymś mam rację, ale jestem i tak zaskakiwana. Tutaj nie wiedziałam, czy jestem zaskoczona, bo tak miało być, czy czegoś wcześniej nie zrozumiałam i nie zatrybiło.
Gdybym nie otrzymała egzemplarza do recenzji, to obawiam się, że „Elfy Londynu” byłyby moim DNF, mimo tego, że uwielbiam zarówno świat elfów i niekonwencjonalne połączenia, jak i poruszanie ważnych tematów, niezgodności, podziały, mechanizmy zachowań, ciekawie poprowadzone wątki polityczne zakrapiane intrygami, podejmowaniem ważnych decyzji i ich wyraźnie widocznymi konsekwencjami.
Co więc można byłoby zrobić lepiej? Sprawić, aby czytelnik nie czuł się niekomfortowo podczas lektury, sensowniej opisując postaci, które wypowiadają dane dialogi. Cechy też są widoczne, ale ciężko je dopasować do jednej postaci. Moim zdaniem, odbiorca w wielu momentach naprawdę nie wie, co się dzieje i kto prowadzi rozmowę. Jest to widoczne w szczególności na początku, gdzie nie jesteśmy zżyci z bohaterami i nie ogarniamy, co się dzieje, a panuje chaos. Powiedziałabym też, że warto byłoby jednak postawić na większą różnorodność w imionach postaci, choć to już kwestia drugoplanowa (tak, czepiam się tych "A").
Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu Uroboros.