Można pisać o ludzkich dramatach w dużych miastach. Można bohaterów swoich książek tak bardzo wciskać w szarą codzienność, że ci wpadają w depresję, w zgorzknienie i wieczny niedosyt bycia kimś innym nie w tym miejscu. Można, poprzez postaci książkowe leczyć siebie, co stosuje wielu pisarzy. Ale… Ale można pisać, jak Bogdan Frymorgen i pokazywać ową codzienność zwyczajnie i bez oceny. Można wrzucać ją w ramy okna i obserwować, by tym samym czytelniczo przepaść.
Jego życie przekrojone jest wielkim nożem. Dwie połowy człowieka. Dwa oblicza, które przywdziewa w dowolny sposób. Jest Polakiem w Anglii. Jest Polakiem, który od lat mieszka w Londynie, i który tę ziemię kocha. Nie tęskni za ojczyzną. On jest tu, cały. Jest u siebie. Taki jest Bogdan Frymorgen. Chodzi ulicami miasta i zbiera kamyczki z dróg, jakie przeszedł i którymi stale podąża. Przynosi owe zdobycze do domu i układa jeden obok drugiego. Mały kamyczek obok drugiego, jest ich coraz więcej, a razem ważą tyle, co wielki głaz. Ale to one. To zatopione w czasie punkty, jak ważka w bursztynie.
Oto stajesz się nim, by w weekendy stawać się nią. Pięć dni jesteś kimś, kim musisz, ale dwa dni plus piątkowy wieczór są inne. Sięgasz do innej szuflady, wyciągasz inne ciuchy, siadasz na łóżku i naciągasz nowe pończochy na nogi. Malujesz oczy, szminką pociągasz uśmiechnięte usta.
Jesteś starszym panem chodzącym każdego dnia do pobliskiego sklepu. Szurasz starymi nogami i stajesz na krawężniku, bo wzrok nie ten, a słuch na starość często zawodzi. Czekasz na pomocne ramię kogoś, kto we własnym pędzie życia dostrzeże cię i pomoże ci przejść przez ruchliwą ulicę.
Stajesz twarzą w twarz z napastnikiem, który kawałkiem rury z rusztowania uderza cię w sam środek głowy. I coś pęka, słyszysz, że pękło, ale stoisz. To chyba nie twój mózg, myślisz. Nie, nie tym razem… jeszcze żyjesz. Żyjesz… I to jest najważniejsze. Wdech, wydech. Jesteś. Czujesz. Po policzkach spływają ci łzy szczęścia. Życie… Twoje życie nadal trwa.
Taki jest świat, który otacza autora. Wystarczy jeden moment, jedno spojrzenie oczu, dwa słowa. Każde z opowiadań jest miniaturą codziennego życia. Odrębne historie wymalowane na makacie, którą niewielkimi pineskami rozpinasz w sobie. To obraz człowieka z wszystkimi wadami i zaletami, nie inaczej.
To drobne zdarzenia, które nagle nabierają znaczenia. Stają się majestatyczne. Samotność tkwi w czterech ścianach, jest zsuwana w cień wstydu, a to przecież duża bomba i ciężar. Starość nie jest brzydka, nie jest niepotrzebna. Jest i niech trwa.
Bogdan Frymorgen, jak Leonard Cohen, „(…) stawia prostotę słowa nad intelektualnym bełkotem. To umiejętność, której zaczyna nam brakować. Tracimy podstawowe akordy”. Pomiędzy „Miniatury…” wsuwasz swoje czytelnicze łzy, jedna po drugiej. Ludzie i historie i miejsca tak bardzo wnikają w twoją czytelniczą duszę, tak wżerają się w umysł, że nieświadomie szlochasz. Coraz szybciej bije ci serce, coraz bardziej gorycz puchnie w gardle. Czytasz, a litery rozmywają się przed oczami.
Krew, cierpienie, radość z życia i z kolejnego łyku kawy, jaki jest ci dany.
Kalejdoskop emocji, od których nie możesz się uwolnić. One wnikają w ciebie. Bo „Miniatury londyńskie” są tak naprawdę o nas. O ludzkich psychikach, marzeniach i pragnieniach. To ubrane w słowa losy ludzi, którzy mieszkają w naszym bloku, w domu za miedzą, czy w wielkich willach odgrodzonych tujami. To ludzie z miast i wiosek. To świat, ot po prostu. Bogdan Frymoergen napisał książkę, która rozdziera wnętrze, szatkuje je. Nie stroni od bólu, nie łagodzi tekstem tego, co ma swoją brutalność i co rani do krwi. Pisze szczerze, otwarcie i autentycznie, a to jest niebywałą wartością tych miniatur. Jest i śmierć i uratowane życia. Jest bezsilność, zagubienie, ale i czuła dłoń w twojej dłoni i spacer i radość. Jest żal i szczęście. I pomoc…
Jest życie.
Dziękują za te historie.
#agaKUSIczyta