„Opisu podobnej śmierci nie udało nam się znaleźć w żadnym źródle historycznym. Otóż dziewczyna ta zmarła na skutek wprowadzenia w intymne części jej ciała przedmiotu o ogromnych rozmiarach, który wtłoczył organy wewnętrzne do klatki piersiowej i prawdopodobnie doprowadził do natychmiastowego zgonu. Trudno nam nawet przypuszczać, cóż to mógł być za obiekt.”
Max Greaves, ekscentryczny kolekcjoner zabytków Środkowego Wschodu, popada w dziwną obsesję związaną z nabytym w Związku Radzieckim dzbanem wywodzącym się ze starożytnej Persji. Mężczyzna pozbywa się ze swego domu wszelkich ludzkich podobizn: portretów, figurek, zdjęć i tym podobnych, aż wreszcie popełnia samobójstwo odcinając nożem kuchennym swą własną twarz. Na pogrzebie zjawia się jego wnuk, Harry Erskine, jasnowidz i wróżbita, który od babci dowiaduje się o zapieczętowanym na wieżyczce dzbanie i wraz z tajemniczą Anną, którą spotkał na stypie, oraz profesorem Qualtem, specjalizującym się w dziejach Persji, starają się zgłębić zagadkę tajemniczej ceramiki, której pierwotnym właścicielem był podobno sam Ali Baba.
To moje pierwsze spotkanie z twórczością Mastertona i z przykrością muszę przyznać, że owo pierwsze wrażenie nie zachęca mnie, delikatnie mówiąc, do zapoznania się z resztą jego utworów i jeszcze przez dłuższy czas będzie mnie skutecznie odpychać od tytułów podpisanych jego nazwiskiem.
„Dżinn” to jedna z tych powieści, które powstają pod wpływem jednego telefonu z wydawnictwa, gdzie autor słyszy: „Pisz, co chcesz, wszystko mi jedno, bylebyś to przyniósł do pierwszego”. Oczywiście, z czegoś żyć trzeba, to zrozumiałe, ale mimo to nie mogę się nadziwić pisarzom, którzy nie wstydzą się tworzyć takich nikomu nie potrzebnych zapychaczy półek. Co się stało ze zwykłą twórczą ambicją? Albo chociaż ze stylem, jeśli nie z pomysłowością?
Powtórzmy: horror to wyjątkowy gatunek, w którym liczy się tylko jedno: nastrój, który sprawi, że bezwiednie poddamy się zawierzeniu. Jeżeli opowieść wzbudzi w nas strach i przykuje uwagę, będziemy skłonni wybaczyć jej nawet infantylny pomysł czy niedorzeczne zakończenie.
Masterton nie raczy nas jednak nawet najdrobniejszą kroplą owego nastroju, nawet okruszkiem emocji czy napięcia. Nie dość, że historia sama w sobie jest płytka jak talerz mdłego krupniku, to na domiar złego nie ma w nim najmniejszej szczypty soli - bohaterowie są papierowi, sztuczni i po prostu nieciekawi. Co zaś potwornego i przerażającego miałoby być w tytułowym „Dżinnie”, naprawdę nie wiem. Owszem morduje i szaleje, ale kulminacyjny punkt historii w ogóle nie przykuwa uwagi, nie emanuje z niego najżałośniejsza nawet namiastka uczucia, jakiegokolwiek już uczucia!
Jeśli chodzi o styl, przypomina on pisaninę nastolatka startującego w konkursie na powieść, a nie książkę znanego pisarza. Zdania są proste, wręcz odpychająco suche, pozbawione całkowicie wyobraźni i wyczucia chwili. Do tego wymuszony humor Harrego działał mi na nerwy ( bohater o walce z dżinem: „Nie sądzę bym miał jakieś szanse. Byłem tylko na trzech lekcjach jujitsu”).
Podsumowując, strata czasu, doradzam omijanie szerokim łukiem. Jeżeli macie wolną chwilę, sięgnijcie raczej po „I nie było już nikogo” A. Christie. Nie straszy, identycznie jak Masterton, ale kobieta przynajmniej wiedziała, jak zaintrygować czytelnika i nie pozwolić mu się oderwać, bądź zmuszać do pełnych rozczarowania westchnień.