Urzeczona powieścią Grzegorza Musiała o życiu niezwykłej malarki Tamary Łempickiej „Ja, Tamara” impulsywnie zdecydowałam się na przeczytanie i zrecenzowanie jednej z jego innych publikacji, czyli „Dziewięciu miast włoskich i innych opowieści”.
Zakładałam, że skoro „Ja, Tamara” tak mi się spodobała z czymś innym będzie tak samo. No więc, niekoniecznie.
Nie czytałam wcześniejszych podróżniczych książek G. Musiała. „Dziewięć miast włoskich” jest czwartą częścią z cyklu dzienników włoskich. Wcześniejsze obejmują Sycylię, Apulię, Abruzję, Rzym oraz Umbrię i Toskanię. Absolutnie nie brakowało mi znajomości pozostałych. Myślę, to ten typ publikacji, która nie narzuca czytelnikowi kolejności.
W „Dziewięciu miastach…” jak sama nazwa wskazuje autor skupił się na kilku wybranych miastach. Wraz z panem Grzegorzem odwiedzamy Wenecję, Florencję, Neapol, Pompeje i Herculanum, Palermo, Rzym, Sienę, Pizę oraz Asyż. Natomiast w części drugiej, zatytułowanej „Inne opowieści” wędrujemy po Libanie, Meksyku i Szkocji.
To po prostu zebrane w jedną całość teksty, dla których zabrakło miejsca w „Dziennikach włoskich” oraz (w przypadku drugiej części) powstałych na zamówienie i publikowanych w innych miejscach. Zresztą sam autor wspomina o tym we Wprowadzeniu.
*
Dla mnie literatura podróżnicza nierozerwalnie łączy się z barwami, co z kolei w naturalny (dla mnie przynajmniej) sposób prowadzi do fotografii. Mam za sobą kilka publikacji podróżniczych i to one właśnie w pewien sposób wpłynęły na oczekiwania względem „Dziewięciu miast włoskich i innych opowieści”.
Tak, przyznaję się. Liczyłam na kolorowe, klimatyczne zdjęcia, a tymczasem to, co dostałam to czarno-białe smutne fotografie różnych autorów tylko na stronach tytułowych kolejnych miast.
*
Nie mogę odmówić panu Grzegorzowi bogatego słownictwa, barwnego stylu, ogromnej wiedzy oraz wrażliwości na kulturalny dorobek wielkich twórców. Mimo to często podczas lektury czułam znużenie, ciężko czytało mi się zbite bloki tekstu traktującego najczęściej o historii danego miejsca, w dużo mniejszym stopniu zaś o osobistych odczuciach autora.
A tego właśnie chciałam. Chciałam wraz z nim wędrować ulicami tych miast, patrzeć jego oczami, poznawać ciekawostki, ukryte miejsca, a nie słuchać wykładu, który choćby i najbarwniejszym, najpiękniejszym językiem otępiał moje zmysły znudzeniem. Ożywiałam się w momentach, gdy autor opowiadał o sobie, swoich odczuciach i postrzeganiu konkretnych miejsc. Tego mi było zdecydowanie za mało.
Część druga podobała mi się już dużo bardziej. Z niebywałą ciekawością czytałam o wędrówce pana Grzegorza śladami Tamary Łempickiej. To tak naprawdę mnie zafascynowało.
Szanuję autora za umiejętność malowania słowami, ale czasem i tego było mi za dużo. Czułam przesyt nadmiernie rozbudowanymi zdaniami, długimi, malowniczymi opisami i często po przeczytaniu kilku stron odkładałam książkę. „Dziewięć miast włoskich i inne opowieści” to zdecydowanie nie publikacja do pochłonięcia w krótkim czasie. Musiałam sobie dawkować, żeby jej nie znienawidzić.
Nie opuszcza mnie lekkie rozczarowanie lekturą. Możliwe, że mój mózg nie przyswoił słowa „eseje”. Ominął ten istotny szczegół, który z racji swojej funkcji powinien był mnie naprowadzić na trop z czym będę miała do czynienia.
Czy przeczytanie tych miniesejów skusiłoby mnie lub bardziej pobudziło ciekawość do odkrywania uroków wymienionych dziewięciu włoskich miast? Absolutnie nie.
Zdecydowanie wolę pisarstwo pana Grzegorza w beletrystyce, a „Ja, Tamara” oraz „Tamara, siostra wulkanu” polecam szczerze i gorąco.