Żyjemy w naprawdę ciekawych czasach. Z jednej strony od kilku lat mamy rekordowe zimy/lata/susze/pożary/powodzie/huragany/plagi kleszczy/chorób tropikalnych (niepotrzebne skreślić), z drugiej strony wciąż żyjemy w świecie w którym całkiem spore grono osób z uporem maniaka neguje antropogeniczne pochodzenie zmian klimatycznych.
Brakuje nam perspektywy. Większość ludzi wydaje się nie zdawać sobie sprawy z tego, że cały świat jest systemem naczyń połączonych, a globalne ocieplenie nie jest tragedią misiów polarnych i ludzi zamieszkujących Afrykę, ale czymś co spotka nas wszystkich. Prędzej czy później. Na razie wszystko wskazuje na to, że prędzej.
Tragedia, która rozegrała się na przełomie grudnia i stycznia w Australii powinna być dla nas przestrogą, ostatnim dzwonkiem, kamykiem, który uruchomi lawinę zmian. Tymczasem - minęło kilka tygodni, spadł deszcz i nastała wraz z nim cisza. Świat dalej sunie utartym torem ku samozagładzie - w piecach wciąż palą się śmieci, górnicy wciąż zjeżdżają na dół po węgiel, czasem jakiś ksiądz wyskoczy z kazaniem o ,,szkodliwości ideologii ekologizmu'' (ekhem), ludzie wciąż podbierają zrywki z Biedronki, bo ,,nie będą płacić 5 złotych za torbę''.
W tym roku nie było śniegu, a zamiast zimy mieliśmy taki długi listopad. Najprawdopodobniej czeka nas kolejna susza. I kolejna fala letnich upałów. Pewnie przez chwilę znowu pokręcimy głową nad następnym njusem mówiącym o tym, że w tramwaju jest 40 stopni, na przystanku nie ma cienia (bo powycinano drzewa stojące przy ulicy. Jeszcze jakiś nierozważny kierowca by w nie wjechał!), a w ogóle to klimatyzacja nie działa. Jeśli będziemy mieć fart, to pracodawca kupi nam darmową zgrzewkę wody (w plastiku!) albo dwie. A jeśli nie, to trzeba będzie zasuwać całą dniówkę w ten upał w magazynie albo na otwartym powietrzu, bo jakoś tak się złożyło, że przepisy prawa pracy przewidują, że istnieje jakaś temperatura minimalna pracy, ale maksymalnej już nikt nie wyznaczył. Chociaż wypadałoby się już teraz zacząć nad tym zastanawiać, prawda?
Przykłady można mnożyć, można podawać twarde dane, można referować artykuły i streszczać medialne doniesienia dotyczące ocieplającego się klimatu. To właśnie robi książka Davida Wallace-Wellsa i obraz jaki wyłania się z jej kart jest naprawdę depresyjny, przygnębiający i przerażający.
Ale czy jest coś, co możemy z tym zrobić? Odpowiedzi na to pytanie nie znalazłam w ,,Ziemi nie do życia''. A przynajmniej nie znalazłam odpowiedzi konkretnej i zadowalającej. Bo łatwo jest powiedzieć ,,hej, musimy się zebrać i wywrzeć nacisk na naszych rządzących''. Łatwo jest powiedzieć ,,Wasze indywidualne wybory nie wystarczą''. Prawie tak samo łatwo, jak łatwo zapomina się o tym, że można dokonywać organizacyjnych cudów, ale jeśli nie pójdą za nami ludzie (a ci czemu mieliby iść, skoro albo w zmiany klimatu nie wierzą, albo nie zamierzają rezygnować ze swojego stylu życia, bo wychodzi im taniej?) to niewiele nam to da.
Ale czy jest coś, co ja, Chassefierre, uważam, że można zrobić? Jest! Możemy iść za przykładem Islandii w której, dzięki zachowaniom konsumentów, 90% dostępnych na rynku past do zębów można kupić bez dodatkowego opakowania (mniej śmieci, mniej zanieczyszczenia). Możemy nosić ze sobą torby wielokrotnego użytku, możemy nie korzystać z jednorazowych zrywek, możemy wspierać plany zielonego zagospodarowania przestrzeni miejskiej w akcjach typu ,,budżet obywatelski''. Możemy przestać kupować bawełniane (z dodatkiem plastiku!) waciki do twarzy i zrobić własne, wielokrotnego użytku, materiałowe, w takim kolorze i rozmiarze, jaki będzie nam pasował. Możemy wspierać produkty fair trade, zmniejszyć spożycie wołowiny i nabiału... Możliwości mamy mnóstwo. Wprowadzenie większości z nich w życie może być z początku męczące, ale gwarantuję, że odczujecie satysfakcję.
Pytanie tylko: czy nam się chce?