Jednego nie można odmówić pani Mieszczanek, a mianowicie ogromnej wiedzy. Ilość szczegółów, nazwisk, dat i wydarzeń jest porażająca. A równocześnie posiadając taką wiedzę brak autorce umiejętności przekazania jej w sposób przejrzysty i przyjemny dla czytelnika.
Jeżeli tak jak ja skusiliście się na książkę z powodu drugiej części tytułu, czyli "Jak się żyło w stanie wojennym" to będziecie rozczarowani. Bo właściwie niewiele się na ten temat dowiecie. Przede wszystkim autorka skupia się na szczegółach i zasypuje nimi czytelnika. Otrzymujemy ogromną ilość nazwisk, przy każdym jest przynajmniej jedna data, czyli informacja kiedy dana osoba się urodziła i naprawdę nie wiem po co nam tak szczegółowa wiedza o każdej osobie, bo i tak nie jesteśmy w stanie tego zapamiętać, i tak nie ma to wpływu na opisywane wydarzenia.
Dodatkowo zabrakło mi takiego ogólnego obrazu pierwszej połowy lat 80. Nazwiska znane z historii i telewizji są w książce jedynie wspomniane, za to poznajemy wielu uczestników stanu wojennego, o których na co dzień się nie wspomina. Dlatego uważam, że książka może być dobra jako lektura uzupełniająca dla kogoś interesującego się historią albo być bardzo interesująca dla osób w wieku 50+ które znają wspomniane wydarzenia z autopsji.
Pierwszy rozdział zatytułowany "Uwertura" miał chyba być wstępem do opisywanych zdarzeń, ale dla kogoś nie znającego dobrze historii jest ciężki do przyswojenia. Pani Mieszczanek używa zwrotów i wyrażeń, które nic nie mówią komuś kto sam nie przeżył czasów komuny. Nie uważam się za osobę szczególnie głupią, ale kilkukrotnie czytałam zdania i całe akapity po 2-3 razy, żeby zrozumieć o czym autorka pisze i nie zawsze mi się to udawało!
Styl jakim posługuje się autorka dla mnie jest bardzo nieprzystępny. W swoim życiu przeczytałam sporo książek historycznych i podręczników do historii (w całości!) i czytanie żadnej z nich nie było tak ciężkie jak "Dzień bez teleranka". Przeczytanie 20 stron było maksymalną ilością jaką byłam w stanie "wchłonąć" na raz, a samą książkę czytałam z przerwami niemal 1,5 miesiąca. I szczerze, gdyby nie fakt, że książkę otrzymałam w ramach współpracy z wydawnictwem Muza to przestałabym ją czytać po 80-90 stronach. I mi nie zdarza się nie kończyć książki. Zawsze liczę, że coś mnie pozytywnie zaskoczy. Niestety nie tym razem.
Ogólnie miałam wrażenie, że autorce zabrakło ogólnego zarysu tego, co chce przekazać i spisywała wszystko co tylko przyszło jej do głowy, więc często dostajemy jakieś strzępki informacji nie powiązanych w żaden sposób, które nic nam nie mówią i ciężko je jakoś umiejscowić w historii. W książce brak związku przyczynowo-skutkowego. Autorka pisze "bez ładu i składu", przeskakuje z tematu na temat i wprowadza wiele, naprawdę wiele dygresji. Na dodatek robi to w sposób sztuczny i irytujący.
Teraz przejdźmy do najważniejszego, czyli relacji zwykłych obywateli. To było coś, co sprawiło, że sięgnęłam po książkę. Pisarka wybrała kilku bohaterów i przedstawiła relacje z ich przeżyć podczas stanu wojennego. I z niejasnego dla mnie powodu postanowiła opowieść każdego bohatera "pociąć" na kilkanaście fragmentów i przedstawiać je po kawałku. Czasami te fragmenty to raptem pół strony, czasami na szczęście trochę więcej. Jednak takie przeplatanie fragmentów różnych opowieści oraz szczegółów historycznych sprawiło, że relacje bardzo straciły na swoim przekazie. Trudno było wczuć się w sytuację bohaterów jeżeli co chwilę pisarka zmieniała temat. I mówiąc szczerze były momenty, gdy poszczególni bohaterowie zwyczajnie mi się mylili.
Mnie książka zupełnie nie przekonała. Temat, który był dla mnie interesujący przedstawiony został w bardzo nieprzystępny sposób. Z lektury, mimo najlepszych chęci niewiele wyniosę, bo to tak jakby próbować nauczyć się na pamięć encyklopedii. Dla osób ciekawych tematu i posiadających wiedzę z tamtego okresu "Dzień bez teleranka" będzie świetną lekturą uzupełniającą, cała reszta obawiam się może być rozczarowana.
Za egzemplarz książki dziękuję Wydawnictwu Muza.