Początków Internetu można doszukiwać się już w 1969 roku (sieć ARPANET), ale tak naprawdę pierwsza strona internetowa powstała w 1990 roku, a dopiero w 1992 pierwsza graficzna przeglądarka o nazwie Mosaic. Do czego zmierzam? Książka „Święty Graal Święta Krew” ukazała się w 1982 roku, a więc w czasach, gdy żaden Internet jeszcze nie istniał. W praktyce oznacza to, że przeciętny czytelnik, niebędący naukowcem, badaczem, historykiem, językoznawcą, nie miał w zasadzie zupełnie żadnej możliwości zweryfikowania informacji w niej zawartych. I choć wielu ludzi tamte czasy jeszcze całkiem dobrze pamięta, to jednocześnie, w chwili obecnej, trudno jest sobie taką sytuację wyobrazić.
W tamtych dziwnych, przedinternetowych czasach można było usłyszeć na przykład: „Niemożliwe! – Jak to niemożliwe?! Przecież pisali o tym wczoraj w gazecie!”, bo nieomalże odruchowo i automatycznie zakładaliśmy wtedy pewną wiarygodność i miarodajność tekstu drukowanego. No, może za wyjątkiem „Trybuny Ludu”, ale to zupełnie inna historia.
„Święty Graal Święta Krew” ujawnia, w sposób wręcz szokujący, połączone w jedną całość rzekome tajemnice Zakonu Syjonu, templariuszy, dynastii Merowingów, świętego Graala, Jezusa, Marii Magdaleny i wielu innych. Trzydzieści lat temu książka ta mogła wielu czytelnikom wydawać się całkiem poważną i niewątpliwie odkrywczą pozycją popularnonaukową. Dziś wiadomo, że to historyczna hochsztaplerka. Sensacyjna – owszem, kontrowersyjna – jak najbardziej, ale niestety… nic więcej.
Kiedy już wiadomo było ponad wszelką wątpliwość, że w wiosce Rennes-le-Château, w południowej Francji, Bérenger Saunière nie odkrył tajemniczych dokumentów w wydrążonej kolumnie, bo też żadna wydrążona kolumna po prostu nie istniała, wielu czytelników chciało jeszcze wierzyć, że przynajmniej autorzy książki, choć dali się zwieść cwaniakowi, to jednak działali w dobrej wierze. W końcu nie mogli przewidzieć, że Pierre Plantard, na którego autorytet często się w swoim dziele powołują, w 1993 roku stanie przed sądem i pod przysięgą zezna, że cała historia jest zmyślona, a materiały na temat Zakonu Syjonu, które znajdowano w różnych bibliotekach, w tym w Bibliotece Narodowej w Paryżu, są mistyfikacją i podrzucał je on sam oraz jego wspólnicy. Jednak moim zdaniem tezy o dobrej woli autorów też obronić się nie da. Nawet bez sięgania do źródeł i żmudnych studiów czy badań, uważnego czytelnika powinny zainteresować i zaniepokoić zastosowane w książce manipulacyjne metody dowodzenia własnych racji i techniki przekonywania do nich naiwnego albo tylko nieuważnego czytelnika.
Jedna z najczęściej stosowanych polega na podsuwaniu czytelnikowi pewnej treści pod nos kilka razy. Za pierwszym razem jest to na przykład plotka, za drugim - rozważana ewentualność, za trzecim - poważna hipoteza, za czwartym - dowiedziony fakt. Wykorzystuje się tu sztuczkę polegającą na znajomości ludzkiego umysłu: to, co już znamy, z czym się kiedyś wcześniej zetknęliśmy (nawet nie zawsze pamiętając, w jakiej formie), mamy skłonność przyjmować z większym zaufaniem niż zupełną nowość. „Wiem, że dzwonią, ale nie wiem, w jakim kościele” czyni informację bardziej wiarygodną.
Technika ta zwykle wymaga, aby takie powtórzenia rozdzielone były większymi partiami tekstu (w telewizji są to najczęściej różne odcinki seryjnego programu). Czytelnik ma kojarzyć, że coś takiego już było, ale niezbyt dokładnie, bo nie chodzi przecież o to, żeby mu ułatwiać konfrontację i porównanie, wręcz przeciwnie. Tym niemniej arogancja Baigenta i kolegów jest tak wielka, że nie zawsze chce im się tej zasady trzymać i pewne elementy umieszczają w następujących po sobie zdaniach. A oto i konkretny przykład: „To zerwanie zostało ponoć upamiętnione ceremonią, nazywaną »ścięciem wiązu«. Ceremonia ta odbyła się w Gisors”. W zdaniu pierwszym mamy „ponoć”, ale w drugim już stwierdzenie faktu z podaniem konkretnej miejscowości.
Inne… „dowody” autorów „Świętego Graala” wyglądają na przykład tak: „Symbol ten może też mieć związek z całunem turyńskim, który w latach 1204-1307 był prawdopodobnie w posiadaniu zakonu”. W jednym zdaniu dwa przypuszczenia, bo to i „może też mieć” i „prawdopodobnie”. Zaabsorbowanemu sensacyjną fabułą czytelnikowi łatwo jest przeoczyć jedno z nich. Albo i oba.
Na szczęście istnieje szerokopasmowy Internet i miliardy stron World Wide Web. Dzięki nim można w kilkanaście minut znaleźć informacje i materiały demaskujące szalbierstwo. A osobom, które z Internetu nie korzystają, polecam książkę „Ludzie z cienia” Johna Reynoldsa. W dość przystępnej formie, bardziej popularnej niż naukowej, rozprawia się on z fantazjami na temat Zakonu Syjonu, odkrycia Bérengera Saunière’a i wieloma innymi, dotyczącymi światowych spisków i rozmaitych tajnych stowarzyszeń.