Klątwy kojarzą się z bajkami, gdzie okrutne czarownice i przebiegłe diabły rzucają zaklęcia na niewinnych ludzi. Czy w prawdziwym życiu znajduje się miejsce na magię? Co zrobić, aby przerwać wielopokoleniowe nieszczęścia, których końca nie widać?
Młoda pisarka przyjeżdża na wieś, gdyż chce odetchnąć i stworzyć naprawdę dobrą książkę. W zacisznej okolicy poznaje specyficzne kobiety roztaczające wokół siebie atmosferę pełną zagadek i tajemnic. Szara, tak zwana przez miejscowych, wynajmuje pokoje, jest świetną gospodynią. Mieszka z nastoletnią Laurą, dziewczyną wzbudzającą jeszcze większą ciekawość. A w samym centrum każdej historii istnieje Milena, samotnie żyjąca na wzgórzu. Kim jest i jaki ma związek ze snami nawiedzającymi pisarkę?
Jestem pod sporym wrażeniem. Zawsze doceniam oryginalność pomysłów, następnie zwracając uwagę na odpowiednią oprawę i wykonanie. Sięgając po tę książkę nastawiłam się na coś lekko onirycznego, co obiecywał opis oraz okładka. Śliczna, przypadła mi do gustu. A sama powieść? Niepokojąca. Zaznaczę, że to zdecydowany komplement, mimo kilku wad czuję, iż Trzeciak może namieszać na polskim rynku wydawniczym. Posiada talent do nadania swojej twórczości indywidualnego rysu. Przy takim morzu publikacji jest w tym coś trudnego, wyróżnienie się na tyle, aby zapaść czytelnikom w pamięć. Poszperałam w biografii autorki, wszechstronna postać, co czuć w jej literaturze. Wkłada w pracę wiele serca, pracy, nie ma mechaniczności, pomieszania z poplątaniem. Przyznam, że szczerze odpoczęłam przy „Dwudziestu siedmiu snach” — bynajmniej nie zagoniły mnie do łóżka! Dałam myślom odpłynąć, ku wzruszeniom i sekretom.
Powieść dzieje się w pewnym sensie dwutorowo. Zwykła akcja jest przeplatana opisami snów, które nawiedzają główną bohaterkę. I właśnie te fragmenty uznaję za najbardziej udane. Są stworzone z dbałością o piękno języka, jednocześnie nie wypadają sztucznie. To takie krótkie poematy prozą, wiele zdań można zapisać w pamiętniku, wracać do nich w odpowiednim momencie. Takie perełki, z każdą stroną bardziej czekałam na te chwile. Chętnie przeczytałabym coś w całości poświęconego takiemu klimatowi. Ma w sobie urok, a Trzeciak podołała postawionemu sobie zadaniu. Jak z resztą? Trochę słabiej, choć perypetie Mileny mnie zaciekawiły. Zwłaszcza, że prawda ciągle umykała.
Bohaterowie są charakterystyczni, każdy przedstawia inny typ człowieka. Najbardziej zżyłam się z Szarą, kobietą o ciętym języku, lecz złotym sercu. Przesympatyczna postać, umiem sobie ją wyobrazić, co zawsze daje mi znak, że rzeczywiście jestem zadowolona. Milena, Laura — nietuzinkowe. Jedni je pokochają, innych zirytują. Trzyma się ich coś bezczelnego, równocześnie rozbrajającego. Ciepłem emanuje Sizwe, ale trudno uwierzyć, że operuje tak świetną polszczyzną, gdy mieszka tu od (chyba) kilkunastu lat. To odrobinę nierealne, taka myśl zawsze krążyła, gdy czytałam jego wypowiedzi.
Pojawiały się słabsze fragmenty. Jakoś w połowie akcja zwolniła, parę zbędnych słów. Kompozycja wypada dobrze, choć przyznam — główna bohaterka także jest niepotrzebna. Zgaduję, że jej rolą było wtopienie w fabułę i bycie osią. Jednak sceny z jej udziałem bywały męczące, a ona sama nienaturalna. Szybko wypchnęłam ją z pamięci, skupiając na pozostałych postaciach. Zakończenie wzruszyło, interesujący pomysł — jaki? Musicie sprawdzić. Każdy wyniesie z lektury inne emocje i sądzę, że ta pozycja zyska sporo wielbicieli. Warto się nad nią pochylić przy najbliższej wizycie w księgarni. Pozory mogą zmylić. Marta Alicja Trzeciak powoli wypełnia lukę w polskiej literaturze obyczajowej. Wierzę, iż ciągle będzie rozwijała warsztat.
„Dwadzieścia siedem snów” zachwyci osoby lubujące się w powieściach romantycznych, okraszonych nutką magii, a przy tym niebanalnych. Wówczas porwie ich historia Mi, Re, Sol — kim tak naprawdę są? Szukajcie, znajdziecie. Lecz tutaj nic nie jest pewne…