Nie będę owijała w bawełnę i od razu napiszę, że to, jak bardzo Zima jest moim zdaniem gorsza od Jesieni wprawiło mnie w zdumienie. Moje rozczarowanie drugim tomem cyklu Ali Smith jest równie wielkie, jak wielki był zachwyt nad częścią pierwszą.
Opowiedziana tym razem historia koncentruje się wokół Bożego Narodzenia – trzeba przyznać, że lepszego zimowego momentu chyba wybrać by się nie dało. Całkiem wyraźnym tłem jest Opowieść wigilijna Karola Dickensa, ponieważ niejedno Boże Narodzenie się tu dzieje. Postacie, a zwłaszcza główna bohaterka – Sophia, przeżywa cały szereg minionych Bożych Narodzeń. Cóż z tego, skoro Bóg i tak w końcu umarł, jak wszystko inne zresztą.
Do Sophii na święta przyjeżdża dorosły syn Arthur z dziewczyną (która nie jest jego dziewczyną), a wkrótce także siostra Iris, wieczna aktywistka próbująca naprawiać świat. Sophia i Arthur to wyjątkowo denerwująca para, przemów tych dwojga – bo zwykłymi wypowiedziami tego nazwać nie można – nie da się słuchać, ich sens w większości wypadków pozostał dla mnie nieodkryty. Oboje doświadczają jakichś dziwacznych wizji, ale nie potrafię powiedzieć, czy faktycznie postradali zmysły, czy jest to metoda charakteryzowania postaci przyjęta przez autorkę. Do tego Arthur to przykład dużego, bezradnego chłopca, który zdobyłby świat (głównie wirtualny), gdyby tylko mógł – ale jakoś nie może. Na szczęście wspomniane Iris i niby dziewczyna Arthura są nieco mniej denerwujące.
Jak w poprzednim tomie, tak i tutaj dużą rolę odgrywają nawiązania do różnych dzieł sztuki i sama sztuka w ogóle. Znów pojawia się motyw zapomnianej artystki. Inne motywy (relacja między starszym mężczyzną i młodszą kobietą, wątki polityczne) również się powtarzają, choć nie pełnią tak istotnej funkcji lub są przedstawione inaczej. Wydaje się, że głównym tematem, jaki chciała podjąć autorka jest czas, jego upływanie i zatrzymywanie, powracanie do czasu minionego, pamiętanie o czasie. Może dlatego ta opowieść dzieje się zimą (kiedy świat zdaje się usypiać) i wygląda tak, jakby wszystkie Boże Narodzenia działy się jednocześnie. Jakby bohaterowie utknęli we wszystkich czasach naraz, we wszystkich byli obecni, wszystkie widzieli w tym samym momencie. Nie wiem, jak to inaczej powiedzieć. Niestety utrudnia to bardzo odbiór treści – a sprawy nie ułatwia styl. Zachodziłam w głowę, czytając, co się stało z pięknym, klarownym, doskonałym językiem Jesieni (tłumacz jest ten sam). Nie znalazłam go tutaj, nie zanotowałam sobie ani jednego cytatu. W kwestii języka Zima pozostaje czymś w rodzaju bardzo dalekiej od oryginału podróbki. Zdania są poszarpane. Choć często długie, to jakby składające się z miliona fragmentów, a każdy wzięty z innej galaktyki. Czytanie tego dusi. W pewnym momencie padają słowa: Co za symbolizm, do tego przyciężki (s.124). Otóż to, lepiej bym tego nie ujęła.
Zima okazała się być poza moim zasięgiem, poza moją sferą pojmowania. Jak w tytule recenzji – w książce odnalazłam zaledwie dwa fragmenty, które mnie jakoś poruszyły. Reszta wywołała obezwładniające zmęczenie i wielką irytację. Wszystko to sprawia, że w stronę stojącej już na półce Wiosny zerkam z obawą.