Teatralność i sztuczność – to cechy główne twórczości Katarzyny Puzyńskiej. Autorka może i potrafi stworzyć atmosferę w swoich powieściach, nie opanowała jednak innej, bardzo ważnej u pisarza umiejętności – tworzenia naturalnych, realistycznych opisów sytuacji i dialogów. Wszystko jest tu niczym makabryczna maskarada, sztuka teatralna, karykaturalne wypaczenie rzeczywistości. I nie chodzi o to, że pomysły na fabułę są złe – po prostu wykonanie pozostawia wiele do życzenia.
Pisałam już wiele razy – miarą dobrej literatury jest to, że czytelnik tak „wsiąka” w świat przedstawiony, że jest w stanie sobie wyobrazić, że to mogło wydarzyć się naprawdę. Cóż – podczas lektury serii o Lipowie ani razu nie miałam takiego poczucia. Nie jestem w stanie uwierzyć, że tak działa policja, że ludzie myślą w taki sposób, tak się zachowują, tak ze sobą rozmawiają. „Dom czwarty” jest kumulacją tej nierzeczywistości.
Tym razem Autorka funduje nam nie dwie, nie trzy, ale cztery płaszczyzny czasowe: 1939, 1976, 2014 oraz 2016! Żeby to wszystko połączyć w jako tako zgrabną całość, Autorka musiała zastosować dużo bardziej lub mniej prawdopodobnych powiązań. Daje to w efekcie pomieszanie z poplątaniem.
W „Domu czwartym” najbardziej irytuje pocięcie fabuły. Zadziały się dwie złe rzeczy. Po pierwsze – denerwujące zwłaszcza dla ludzi słuchających audiobooków (jak ja) – za każdym razem, gdy rozpoczyna się nowy rozdział, trzeba wysłuchać o: numerze rozdziału, dacie, z czyjej perspektywy jest prowadzona narracja. Straszna strata czasu, tym bardziej, że większość rozdziałów w audiobooku ma po 4-10 minut. Czy Autorka uważa swoich czytelników za ćwierćinteligentów, którzy sami nie zorientują się, o czym traktuje kolejny rozdział? Jakoś u innych autorów nie jest to nagminne, a potrafię się odnaleźć podczas lektury.
Druga sprawa – Puzyńska wesoło czerpie ze sposobu montażu zagranicznych programów telewizyjnych. Stąd też te krótkie rozdziały, które zawsze kończą się znakiem zapytania, urywają się w kluczowym momencie. Czasem zdarza się, że kolejny rozdział powtarza zdanie z poprzedniego. Tworzy to mało strawną papkę, która irytuje tak w TV, jak i tutaj. Jak rozumiem miało to dać wrażenie ruchu, dynamiczności. No cóż – nie udało się.
Wrażenie sztuczności pogłębiają rozdziały zatytułowane „Zabójca ptaków” – widać, że Autorka lubuje się w takich rozwiązaniach. W „Łaskunie” mieliśmy taki dziwny twór, o ile mnie pamięć nie myli, w poprzednich tomach też coś takiego się pojawiło.
Najgorsze rozwiązanie – metamorfoza Daniela Podgórskiego. Nie jestem w stanie uwierzyć, że ten misiowaty dobroduszny chłopaczyna mógł w taki sposób się zmienić. I dlaczego? Bo go dziewczyna rzuciła! Śmiechu warte. Jeszcze śmieszniejsze jest jego zachowanie – rodem z buntu nastolatka: będę pić na umór i przeklinać na złość wszystkim dookoła.
Powtórzę to, co piszę za każdym razem – kto jest w stanie uwierzyć, że na tak małym obszarze może się tak szerzyć przestępczość? Że w niemal każdej rodzinie jest patologia?
„Chleba i igrzysk” – czytanie Puzyńskiej daje jakąś tam przyjemność, ale jest to przyjemność na tak niskim poziomie, jak oglądanie walk gladiatorów.