Zimna wojna była zdecydowanie gorącym okresem w historii świata. Szczególnie kryzys kubański z 1962 roku niósł ze sobą, wydawałoby się nieuchronne, widmo nadchodzącej wojny nuklearnej. Nic więc dziwnego, że taki stan rzeczy odcisnął swoje piętno na wielu ludziach, w tym artystach wszelkiego rodzaju. Pośród nich znalazł się również Philip K. Dick, który sam przyznaje, że w 1964 roku uważał, iż apokalipsa nastąpi lada chwila i ciągle spoglądał na zegarek. Ba, już dziesięć lat wcześniej prognozował nadejście końca świata w przeciągu tygodnia... Tak też narodziła się powieść "Doktor Bluthgeld", w której to autor starał się przewidzieć, co stanie się z ludzkością, gdy w końcu nastąpi wyczekiwana wojna atomowa.
Książka początkowo opisuje świat, w którym tytułowy bohater obwiniany jest za jedną z większych katastrof ludzkości. Przeprowadziwszy szereg badań wraz ze swoim zespołem stwierdził, że można bezpiecznie zdetonować bombę atomową w stratosferze, prawdopodobnie w celach testowych, aby znaleźć broń przeciwko Związkowi Radzieckiemu oraz Chinom. Ku zaskoczeniu całego świata, a najbardziej samego Bruno Bluthgelda, wybuch spowodował fatalny w skutkach opad radioaktywny. Naukowiec zmienił nazwisko i zaczął podróżować, aby uniknąć prześladowań czekających na niego praktycznie z każdej strony. Poczucie winy i wyrzuty sumienia przytłoczyły go tak bardzo, że biedakowi kompletnie pomieszało się w głowie i wszędzie widział wrogów pragnących go zniszczyć. Gdy ludzie otrząsnęli się z nieszczęśliwego wypadku, po kilku latach, z niewyjaśnionych do końca powodów, praktycznie na wszystkie kontynenty zaczęły spadać dziesiątki bomb atomowych. Później nastąpił znany nam wszystkim scenariusz - brak prądu, problemy z zaopatrzeniem, choroby popromienne i mozolne odbudowywanie cywilizacji.
Co ciekawe, doktor Bluthgeld nie jest głównym bohaterem lektury. Podczas czytania poznamy wiele postaci, których losy splatają się w ten czy inny sposób w hrabstwie West Marin w Kalifornii. Jest to mała wieś, w której po nuklearnej gehennie zebrała się grupa ludzi starających się żyć dalej w nowych warunkach. Zadanie mają nieco ułatwione, gdyż do ich społeczności należy rzemieślnik Hoppy Harrington. Tacy ludzie w postnuklearnej rzeczywistości są na wagę złota. Ironią losu jest, że człowiek ten przed zagładą był mniej niż nikim. Jako fokomelik - niewinna ofiara przyjmowanych przez jego matkę tabletek talidomidu, co uczyniło go mocno upośledzonym fizycznie - był obiektem nie tylko żartów, ale i pełnych wzgardy spojrzeń. Dick jakby celowo chce nam pokazać, że nieważne, jak w życiu masz pod górkę, z pewnością jest coś, w czym jesteś naprawdę dobry - musisz mieć tylko do tego odpowiednie warunki.
W tej książce spotkamy się z dużo prostszym językiem niż w innych dziełach pisarza. Również i fabuła nie należy do bardzo skomplikowanych. Oczywiście nie oznacza to, że nie ma tutaj charakterystycznych dla autora psychodelicznych zdarzeń czy postaci. Praktycznie jak zawsze wprowadzają oni samym swoim istnieniem pozytywny zamęt, jako że ciężko jest wyczuć, czy faktycznie posiadają jakieś nadnaturalne zdolności, czy też może mają niezły odjazd, jak ich "ojciec" po niektórych specyfikach. Dick sam przyznał, że straszliwie pomylił się w przewidywaniu przyszłości, nie tylko jeżeli chodzi o sam fakt wybuchu wojny, ale i o różne techniczne sprawy związane z postnuklearną rzeczywistością. Niemniej jednak jego pomysły są szalenie ciekawe - samochody ciągnięte przez konie (które pozostawione na chwilę samopas zostają zeżarte przez głodujących), inteligentne pułapki na zmutowane zwierzęta (szczur grający na flecie) czy w końcu jeden jedyny astronauta krążący w swojej satelicie nad Ziemią, będący swoistym łącznikiem radiowym zebranej w rozsypane po całym globie grupy ludzkości.
Jednakże to nie rozwiązania technologiczne są motorem napędowym tej powieści, tylko my, ludzie. Świetnie sugeruje to oryginalny podtytuł powieści, brzmiący w wolnym tłumaczeniu "Jak Poradziliśmy Sobie Po Bombie" ("How We Got Along After the Bomb"). Obecnie na rynku jest już wiele produkcji o takiej tematyce, więc doskonale wiemy, że w dystopijnych rzeczywistościach nawet najtwardszy człowiek wariuje. Nieco śmieszy fakt, iż w obserwowanej przez nas grupie żyje doktor Stockstill, będący przed Katastrofą psychologiem. Wydaje mi się, że to również miał być bodziec, abyśmy skoncentrowali się bardziej na umyśle postaci Dicka i odbyli wraz z nim podróż wgłąb psychiki bohaterów. Wraz z technicznym regresem sami cofamy się do naszych korzeni grupując się w mniejszych, bezpieczniejszych grupach. Starożytne prawo "oko za oko" czy porwania ludzi, "bo nam się lepiej przydadzą, a i zdecydowanie bardziej na nich zasługujemy", to tylko wierzchołek góry lodowej. A jednak gdzieś pośród całego tego syfu, możemy dostrzec promyk nadziei przebijający się nieśmiało przez tumany radioaktywnego pyłu. Nieważne, czy mamy pod tym pojęciem na myśli ponowne odkrycie receptury na wyborne papierosy, czy dostrzeżenie, że może nie wszyscy ludzie to szuje i warto zacząć budować lepsze jutro.
Podsumowując, "Doktor Bluthgeld" nie jest dziełem tak wybitnym jak "Ubik" czy "Trzy stygmaty Palmera Eldritcha", ale jest też zdecydowanie mniej od nich skomplikowany, dlatego poleciłbym tę książkę wszystkim, nie tylko Dickomaniakom. Jeżeli chcecie zbadać niezmiennie zaskakujące głębiny ludzkiego umysłu, do tego widziane specyficznym dla tego pisarza okiem, nie macie na co czekać. W dodatku nowe wydanie w twardej oprawie jest prześliczne, ale tego chyba nawet nie trzeba mówić, gdyż wydania Rebisu to klasa sama w sobie. W ogóle w mojej głowie od razu pojawia się cykl skojarzeń: Dick -> Rebis -> twarda oprawa z rysunkami Wojciecha Siudmaka -> shut up and take my money!