Ej, czy u Remka zawsze był taki rozstrzał między bardzo dobrymi, sprawnie i z talentem napisanymi i często wręcz trzymającymi nas za mordę scenami a nieposkładaniem, nietrzymaniem się kupy całej historii jako takiej? Serio pytam, to, jak ktoś niedawno obliczył, dwudziesta piąta (tamtaramtam, rocznica :D ) powieść Mroza, której reckę publikuję i pierwszy raz tak rzuciło mi się to w oczy. Bardzo dobre sceny - tworzona przez nie historia, która nie układa się po prostu w nic. Ciekawe, że tak mocno zwróciło to moją uwagę akurat w powieści której akcja ma miejsce w Żeromicach - pisarstwo Żeromskiego, obok wielu innych wad, miało i taką, że autor ten totalnie nie radził sobie z kompozycją powieści, co do tego zgadzają się wszyscy orientujący się w temacie. W sumie ironia losu :)
Mam po trosze wrażenie, że i sam Najpłodniejszy zauważył ten swój problem i dlatego po prostu bardzo postawił na sceny w tej książce. Jakby nie chciał walczyć ze swoimi brakami, tylko postanowił skoncentrować się na tym, co mu dobrze wychodzi. Poszczególne sekwencje są bardzo wyraźnie wyodrębnione, autonomiczne, przez co łatwiej nam je śledzić - i przez to tym gorzej jeszcze widzimy samą ogólną fabułę (ale może i łatwiej nam zapomnieć, że jej nie widzimy, nigdy nie odmawiałem Najpłodniejszemu wysokiej inteligencji, potrafi przykrywać braki swojej twórczości przed czytelnikami). Zwłaszcza ta środkowa scena, zajmująca naprawdę sporo miejsca i dodana już mocno od czapy (acz, podkreślam, nader sprawnie napisana), rzuca się tu w oczy jako taka pomagające oddzielić od siebie powieściowe sekwencje (choćby dlatego, że sama jest bardzo wyraźnie wyodrębniona).
Co jeszcze zwróciło moją uwagę podczas lektury to uMc-owienie wielu punktów tej powieści. Wiecie, że czasem dodaje się prefiks Mc przed jakąś nazwą, by podkreślić, że to, co się pod nią kryje jest jakby z fast foodu, że przypomina żarcie serwowane w knajpach "dla ludu", że jest trochę zbyt łatwo serwowana? "McFilozofia" ("Są rany, które nie chcą się goić"), "McRozwiązania" - wiecie, co mam na myśli? No to sposób, w jaki Najpłodniejszy spłycił opisane na początku cierpienie ojca po stracie dziecka powoduje, że aż się prosi, by nazwać to McCierpieniem. Nijak nas to nie dotyka, nijak go nie czujemy. Serio, Seweryn zasłużył na głębszy opis swoich uczuć tyczących nieżyjącej córki (tak, pamiętam, że to literatura popularna ale jednak), a Najpłodniejszy ułatwił (uMcowił) sobie sprawę tak, że chyba bardziej się nie dało.
Ciekawe zresztą, że mam mamy w tej książce trochę klamrę, gdy idzie o rozwiązania fabularne, bo łatwość, z jaką Zaorski pod koniec pokonuje swojego wroga też poraża i też myślałem o tym, jako o McPokonaniu go, a sprytny plan Seweryna aż się prosi o nazwanie go sprytnym McPlanem. Ale to aż tak nie bolało, całość była jakoś tam wymyślona i w sumie w prawdziwym życiu też czasem odnosimy takie łatwe zwycięstwa w ważnych sprawach.
Poza tym zaś - cóż, typowa powieść Najpłodniejszego - tajemne symbole (Mróz po tym, jak wszyscy zjechali, niesprawiedliwie zresztą, "Czarną Madonnę", nie pisze już horrorów, ale widać, że wciąż go ciągnie w tę stronę :) ), tropienie zagadek, problematyka społeczna, też na pograniczu Mcowości, wewnątrzmrozowe nawiązania. Chcesz, to czytaj. Ja daję 7/10 - właśnie za tę udatność poszczególnych scen. W końcu to kryminał, ma nas bawić i angażować, a te kryteria "Szepty..." jak najbardziej spełniają.