"Czasami złe rzeczy przytrafiają się dobrym ludziom, więc dobrzy ludzie muszą robić złe rzeczy."
Zaczęło się od Edith i Clio – matki i córki, które tak bardzo nie potrafią się kochać, że aż boli. Ich relacja to nie tylko dramat rodzinny, to zderzenie dwóch światów, dwóch wersji tej samej przeszłości. I choć Clio zawiodła się na matce raz za dużo, to trudno nie poczuć gorzkiego współczucia wobec Edith, zamkniętej w domu opieki, ale nadal z iskrą buntu i planem w głowie.
Patience – ach, Patience. Z początku wydawała mi się zbawieniem dla Edith. Ciepła, pomocna, intrygująca. Ale im bardziej poznawałam jej wersję prawdy, tym bardziej czułam, że coś tu nie gra. Bo każda z tych kobiet coś ukrywa. I każda z nich ma powód, by nie ufać nikomu. Nawet sobie.
A potem pojawia się „ta trzecia” – kobieta z cienia. I wtedy wszystko wywraca się do góry nogami. Feeney wprowadza ją jak duch przeszłości, który wraca, by zrobić porządek – albo totalny chaos. Nie powiem, kim jest. Ale zdradzę jedno: od momentu jej wejścia nie mogłam się oderwać.
Nie wiem, co mnie bardziej poruszyło – fabuła pełna nieoczekiwanych zwrotów, czy fakt, że każda z bohaterek ma w sobie coś ze mnie. Tęsknotę, żal, potrzebę przebaczenia i niebezpieczną skłonność do robienia złych rzeczy w imię dobrych intencji.
Czytałam z zapartym tchem, pytając siebie: a co ja bym zrobiła, gdybym była na ich miejscu?
Ta książka nie daje gotowych odpowiedzi. Ale jedno wiem na pewno – Alice Feeney stworzyła historię, która zostaje w głowie i nie chce z niej wyjść. I bardzo dobrze. Bo niektóre opowieści muszą w nas trochę poboleć, zanim pozwolą się zrozumieć.
Nie jest to thriller, który gra wyłącznie napięciem i zbrodnią. „Dobra zła dziewczyna” to przede wszystkim opowieść o pamięci – tej wybiórczej, zniekształconej przez lata, przez ból, przez lęk. To także historia o tym, jak łatwo się pomylić, oceniając drugiego człowieka tylko po tym, co nam pokazuje. A przecież każdy nosi maskę – czasem z przyzwyczajenia, czasem z konieczności. Czasem, by przetrwać.
Feeney mistrzowsko bawi się formą. Narracja przeskakuje w czasie, zmienia perspektywy, ale nigdy nie gubi tempa. Wręcz przeciwnie – ten literacki kalejdoskop sprawia, że chcemy odkrywać kolejne warstwy i zaglądać głębiej, aż w końcu sami stajemy się detektywami. A kiedy myślimy, że już wszystko rozgryzłyśmy – bum. Kolejna niespodzianka.
To, co naprawdę mnie ujęło, to sposób, w jaki autorka mówi o kobiecej sile – nie tej widowiskowej, hollywoodzkiej, ale tej cichej, pozwalającej przetrwać. Siła Edith, choć podszyta żalem. Siła Clio, choć zbudowana na kruchości. I siła Patience, choć podszyta tajemnicą. Każda z nich musiała coś stracić, by zrozumieć, czego tak naprawdę chce.
Po zamknięciu książki zostałam z pytaniem, które nadal gdzieś we mnie tkwi: czy naprawdę da się zacząć od nowa, jeśli nie zmierzymy się z tym, co było? I czy zło, jeśli wynika z miłości, przestaje być złem?
Nie mam odpowiedzi.