Wydaje się, że wszystko w Akademii Świętego Władimira wróciło do dawnego porządku. Najlepsze przyjaciółki Rose i Lissa chodzą na zajęcia, mają swoją grupkę przyjaciół , a co najważniejsze - Wasylisa zyskała pogodny nastrój i nie ma depresji, która zdawała się ją niszczyć od środka kawałeczek po kawałeczku. Szkolną sielankę psuje jednak wieść o tym, że jedną z książęcych rodzin zaatakowały strzygi. Tym razem działały grupowo, a co jeszcze dziwniejsze - pomagali im ludzie. Teraz żaden moroj nie może czuć się bezpieczny...
"Cóż, nikt nie powiedział, że szkoła średnia to bułka z masłem."
Rose, Lissa, Christian, Mason, a nawet Mia cieszą się na wieść o nieplanowanych zimowiskach. Oficjalnie zostały one zorganizowane, by umieścić jak najwięcej morojów w jednym miejscu i zapewnić im najlepszą możliwą ochronę. Oprócz tego życia uczuciowe obydwu przyjaciółek w końcu przestają tkwić w jednym punkcie i rozwijają się, dziewczyny odzyskują pewność siebie. Niestety, jak się pewnie domyślacie, bohaterom nie będzie dane taplać się w jacuzzi i jeździć na nartach w nieskończoność. Zdarzy się jakaś tragedia...
Drugi tom "Akademii wampirów" nie rozczarował mnie chociażby jednym rozdziałem. Znów mogę pochwalić panią Mead za niezwykłą plastyczność języka, umiejętność pisania dialogów i przede wszystkim za pomysł. Jak to było przy pierwszej części - koniec i początek książki dosłownie kipią akcją, a środek jest jak dobre nadzienie w czekoladce. Fabuła znów nie stoi w miejscu - Mead nie skupia się na szkolnym życiu i jest ono tylko miłym (w tym przypadku) dodatkiem do odrobiny sensacji i thrillera kryminalnego, które w tym tomie znajdziemy. W książce nie ma dłużyzn, dlatego połyka się ją w mgnieniu oka i nie sposób od niej odejść na krok. Tak więc przestrzegam każdego, kto ma dużo do roboty - niech najpierw zrobi, co ma zrobić, a dopiero później zabiera się za czytanie.
Co mnie urzekło w książce, a czego brakuje w wielu young adultach w dzisiejszych czasach, to przemiana bohaterów. Rose dorośleje, staje się odpowiedzialna i w końcu przestaje traktować walkę ze strzygami jako zabawę. Lissa zaczyna walczyć o swoje i realizować marzenia. Obie cały czas popełniają błędy, ale uczą się na nich i wyciągając wnioski - rozwijają.
Niestety nie byłabym sobą, gdybym nie skarciła pisarki za takie, a nie inne potraktowanie Dymitra. Strażnik stracił swój urok, nie rozsiewa już swojej aury tajemniczości. Stał się pantoflarzem, potulnym barankiem, mdłym chłopakiem. Tak jakby to, co stało się pewnej nocy między nim, a Rose zabrało całą jego pewność siebie i otuliło go kokonem ogłupienia i przywiązania. A fu!
Na szczęście nijakiego Dymitra przyćmiewały dwie inne postaci - urocza Tasza, która od razu skojarzyła mi się z Tonks z "Harrego Pottera" oraz niebezpieczna Janine Hathaway, która postanawia utemperować trochę swoją córkę. Nie wspomniałam tutaj o Adrianie Iwaszkowie, choć jego obecność wprowadziła dużo zamieszania w życie obu przyjaciółek - nie rozgryzłam jeszcze tego bohatera i z niecierpliwością wyczekuję na to, jakie też zadanie przydzieli mu pisarka.