Będąc na wyjeździe trafiłam na świetną promocję w księgarni. Wybrane tytuły po 9,90. Wśród nich znalazł się "Pożeracz snów". Pamiętając same pozytywne recenzje, z ogromną ochotą zakupiłam swój własny egzemplarz. Jednak już w połowie lektury zaczęłam kwestionować swoją dobrą pamięć, a po przyjeździe do domu sprawdziłam, czy te oceny rzeczywiście były wysokie, czy to moja pamięć robi się bardzo płytka. I okazało się, że były. NAPRAWDĘ były wysokie! (W tym miejscu proszę wyobrazić sobie mnie - zdjęcie mojej twarzy w zakładce "autorka" - z wielce zaszokowaną miną).
Zacznijmy od początku. Poznajcie Ellie, która przeprowadza się z większego miasta na wieś. Dziewczyna jest wrażliwa i samotna (i rozpieszczona i nudna jak flaki z olejem... Oj, już dobrze, o tym będzie później!) i nie może odnaleźć się w nowym środowisku. Dręczą ją dziwne sny i śledzi czarny samochód. Wkrótce po tym spotyka nieziemsko przystojnego (jeśli ktoś lubi bezwłosych... nie mam tu na myśli włosów na głowie, oczywiście) Colina Blackburna, który ratuje ją w czasie burzy. Facet jest trochę dziwny, strasznie tajemniczy i jakiś taki za nadto spięty. W głowie nieodmiennie powstawał mi obraz Colina jako Roberta Pattinsona, który naumyślnie krzywił się jeszcze bardziej niż zwykle (Czyżbym straciła ton recenzenta i przybrała ten bardziej jędzowaty? Ups!) Fascynacja Ellie tym dziwnym chłopakiem może jej przynieść prawdziwe kłopoty, ale dziewczyna nie może przestać o nim myśleć...
"Pożeracz snów" składa się w 80% z bezsensownych i niepotrzebnych opisów, w 15% z romansu z Colinem i w 5% z całkiem ciekawej fabuły dotyczącej demonów. Autorka miała chyba pomysł na 100-stronicową książkę, ale było jej głupio taką podesłać do wydawnictwa, więc dopisała jeszcze 400 stron z nadzieją, że będzie fajnie. Nie, nie jest fajnie. Jest NUDNO. Poprawia się tylko wtedy, gdy Ellie dowiaduje się o tajemnicy ojca lub sprzeciwia się jego zdaniu. Nawet momenty romantyczne są w tej książce tak melancholijne i przydługie, że czytając "Pożeracza" wieczorami zasypiałam po dwóch stronach.
Chciałam przemilczeć samą bohaterkę, ale nie mogę. Jest irytująca i głupia jak but, do tego, podobnie jak Colin i jej ojciec, strzeże swojej własnej wielkiej tajemnicy. Kimże może być?! Wampirem?! Nie. BEKSĄ (Beksą, która dostaje kieszonkowe w wysokości 200 euro - tak poza tematem, to ile osób dostaje tyle pieniędzy? Ręka w górę! - Dajcie mi tyle, to ja mogę być nawet histeryczką!). No tak, to takie typowe dla dziewcząt w książkach paranormalnych! Autorki chyba nie lubią odważnych i ironicznych dziewoj, bo bardzo rzadko mam okazję o nich czytać. Zamiast tego dostaję mały spodeczek, na którym siedzi irytująca, drobniutka, słodziutka dziewczyneczka, która ma ze sobą problemy i często płacze. Oczywiście, żeby nie być wyklętą przez wyższe sfery w starej szkole, zaprzyjaźnia się z dwoma jeszcze bardziej idiotycznymi koleżankami, którym tylko kosmetyki w głowie. Światełko w tunelu pojawia się wtedy, gdy Ellie sama stwierdza, że jej przyjaciółki są głupsze niż ona. Trochę poniewczasie.
Autorka nie popisuje się kunsztem literackim, ani wiedzą: Weźmy taką Ellie biorącą penicylinę podczas ospy. Łyka ją, chociaż nie cierpi na żadne powikłania. Panno Belitz, Wikipedia jest darmowa, można na nią wejść i poczytać co nieco o chorobie, naprawdę! Mogę nawet poinstruować! Kolejne ciekawe zjawisko: Ellie wskazująca na stan spożycia po dwóch łykach piwa. Okay, ludzie różnie reagują na alkohol, ale czy samo zachowanie głównej bohaterki nie jest już wystarczająco żałosne? Poza tym chyba z jakichś powodów takie napoje sprzedaje się osobom pełnoletnim? Kolejna sprawa: Ellie przebija sobie gałęzią przestrzeń międzyżebrową, krew tryska i moczy jej T-shirt. Co robi? Idzie dalej, po połowie strony zapomina o ranie, w domu niczym jej nie opatruje. Samoleczące się głębokie skaleczenia? Też tak chcę!
"Już nie mogłam sobie nawet wyobrazić, żebym kiedykolwiek spotkała mężczyznę, który byłby dla mnie tak pociągający jak Colin. Inni mężczyźni mieli włosy na ciele. Komu się to podoba?"
Mnie? O gustach się nie dyskutuje, ale facet z gładkimi nogami?! Srsly?!
Końcówka książki nie powala na kolana, tylko irytuje. IRYTUJE, WYWOŁUJE ŚLEPOTĘ, WYMIOTY I MYŚLI SAMOBÓJCZE (Problem numer jeden: skrócić sobie cierpienie, czy pokazać się na oczy raz jeszcze tym ludziom, którzy mnie widzieli czytającą tę chałę...). Szczerze mówiąc, to każda strona tej książki jest głęboko denerwująca i głupkowata, dialogi czasem wioną patosem na kilometr, a wszystkie postaci zlewają się w pseudoemocjonalną papkę, od której podczas ostatnich 100 stron lektury rozbolała mnie głowa i wszystkie zęby. Gdy dobrnęłam do ostatniej kartki, dziękowałam swojemu samozaparciu, że NAPRAWDĘ wytrwałam.