„ […] i jedno wiem tylko, że wszyscy tacy sami jesteśmy, że tego samego się boimy, a wśród tych lęków, to człowieka boimy się czasem bardziej niż Boga. I cud to chyba jest wtedy, jak się człowiek do człowieka zwraca i ten drugi robi w sobie miejsce, i słucha. Zwrócić się, zamiast do nieba, to do człowieka, w oczy spojrzeć, spróbować zrozumieć i być przy kimś.”
„Dewocje” Anny Ciarkowskiej to monolog młodej, bezimiennej dziewczyny, przywodzący na myśl spowiedź. Nieco chaotyczny i urywany, ale składający się na obraz nienazwanej i zawieszonej w czasie bogobojnej wsi. Obraz równie aktualny kilkadziesiąt lat temu, jak i teraz.
Tutaj życie toczy się według ustalonego porządku, każdy zna swoje miejsce, powinności i obowiązki. „Obrus na niedzielę biały, nad drzwiami krzyż, pod wieczór pacierz, na końcu tygodnia niedziela, a w niedzielne południe rosół”. Tutaj wciąż świetnie ma się patriarchat. „Od tego jest mężczyzna, żeby wiedzieć”, pracować w polu, a w niedzielę chwalić Boga w kościele i nawet okres abstynencji alkoholowej ma ściśle określony. „Dziewczynka rozprasza chłopców, nie może służyć przy ołtarzu”. „Kobieta inaczej służy Bogu. O, na przykład w kuchni. Mężowi, dzieciom”. Tutaj „za każdą karą stoi wina”, a jedynym moralnym autorytetem jest proboszcz, podległy arcybiskupowi. Bohaterowie „Dewocji”, podobnie jak wieś bezimienni, są reprezentatywni, można by rzec symboliczni. W każdej wsi znaleźć można podobną Sklepową, Listonoszkę, Katechetkę, proboszcza, i zapewne ciotkę Jadwigę i wujka Staszka również. Mała wiejska społeczność jakich wiele. Tylko, że w tej konkretnej, sportretowanej przez Ciarkowską, dzieją się rzeczy niezwykłe.
Przychodzi na świat i żyje bohaterka – narratorka. Jak mówi jej matka „nie jest taka głupia, tylko taka jakaś ciężka. Taka ślamazarna i nierozgarnięta. A to wodę rozleje, a to się zagapi, a to zamyśli, a to głupoty gada”. Jednocześnie ta sama matka uważa, że jej córka zrodzona została z cudu, wybrana przez Boga. I kiedy okazuje się, że w istocie dziewczyna posiada dar uzdrawiania, to zarówno matka, jak i cała wiejska społeczność dochodzą do wniosku, że to jednak niemożliwe. W końcu sam proboszcz tak twierdzi, a on ma zawsze rację.
„Dewocje” to opowieść o prowincjonalnej religijności mającej niewiele wspólnego z wiarą. Tutaj rządzi tradycja. Ważne jest to, co powie sąsiad, a patrzy uważnie i widzi, kto był w kościele, kto do komunii przystąpił. Przeżywanie religii jest z góry narzucone. Bóg jawi się jako srogi starzec, który wszystko widzi, za złe karze, a przemawia ustami proboszcza. Grzechy należy jak najszybciej wyznać w konfesjonale. Dowodem prawdziwej wiary jest odklepywanie zdrowasiek przed jarmarcznymi obrazami i figurkami. W tym świecie nie ma miejsca na odmienne przeżywanie religii, na własne poszukiwania, na dostrzeganie Boga w świecie i w drugim człowieku. Wszelkie przejawy indywidualizmu są piętnowane i duszone w zarodku.
Nie nazwałabym powieści Ciarkowskiej uniwersalną, ale to, o czym traktuje wydaje się dziwnie swojskie i znajome. Trafność spostrzeżeń i obserwacji w zestawieniu z plastycznymi opisami, pięknym, wyrafinowany, wręcz poetyckim językiem, piętrowymi metaforami poraża jeszcze mocniej. „Dewocje” to historia trudna, niewygodna, uwierająca, ale bardzo potrzebna.