Zaczynając z grubej rury: to prawdopodobnie najbardziej sztampowy, monotonny i kiczowaty zbiór opowiadań, jaki miałem okazję w życiu przeczytać.
Poszczególne opowiadania mają w sobie dużo uroku, a jeśli ktoś szuka nieskomplikowanej fabuły, to raz na jakiś czas może sobie jedno przeczytać. Więcej nie: są tak bardzo pisane na jedno kopyto, że czytanie ciągiem kilku historyjek, to ciężka mordęga wpychająca czytelnikowi do głowy przytłaczające poczucie deja vu.
W trakcie czytania tego kloca (w bibliotecznej półce się nie mieścił - to tak, jakby próbować wcisnąć labradora do klatki dla chomika) zrobiłem sobie dwie przerwy na inne książki i po powrocie od razu lepiej mi się czytało - polecam tak robić.
Schemat jest niezmienny: jest olbrzymi Conan, są kanibale, magowie i potwory/ demony, są opisy conanowej muskulatury, są olśniewająco piękne kobitki, ubrane maksymalnie w przepaski biodrowe, dużo przepołowionych głów, parujących bebechów i fruwających kończyn. I to jest... dobre! Dawkowane z umiarem naprawdę może to sprawić frajdę tym, którzy chcą po prostu wyłączyć mózg, poczytać o czymś prostym (no dobra: wręcz prostackim) i czerpać z tego jako taką radochę, pomimo wyżej wspomnianej schematyczności.
Warto dodać, że Howard był jednym z prekursorów heroic fantasy i prozy spod znaku magii i miecza - do tego pisał je grubo przed trzydziestką, nie mając właściwie punktu odniesienia, ani kogoś, na kim mógł się wzorować.
Jednak jest tu tyle rzeczy, które piłują jak nierozchodzony glan, że ręce opadają... Rozumiem: wszystkie te opowiadania zostały wydane w ciągu chyba trzech lat w czasopiśmie "Weird Tales", więc można by było przymknąć oko na to, że co nieco się może w nich powtarzać. Ale powtarza się praktycznie wszystko, a słownictwo, którym operuje autor, jest w sporej części opowiadań nader ubogie. Rzygać już mi się chciało na kolejny opis alabastrowej skóry olśniewającej branki, tytanicznych bicepsów Conana, jego niebieskich ślepi, tego że porusza się jak pantera, jacy to z barbarzyńców nie są bestie i pojawiającego się falami okrzyku: "ty [dowolny epitet] psie!". A, no i czarny lotos - jest wszędzie. Każde opowiadanie zawiera w sobie te wyżej wspomniane elementy, przytoczone słowo w słowo i to nie jest, niestety, żart. Polskie tłumaczenie próbuje to jakoś ubarwić, dzięki czemu kilka razy głośno parsknąłem śmiechem (w pozytywnym sensie).
Światełkiem w tunelu jest fakt, że z biegiem czasu, każdym kolejnym opowiadaniem, Howard nabiera większego rozmachu, bawi się narracją, celnie puentuje i rzuca rubasznym humorem, ale to niezbyt całość ratuje.
Jako fragment całej literatury spod znaku heroic fantasy, naprawdę jest to rzecz warta przeczytania. Było, nie było - to też klasyka i wypada ją znać, jeśli się człowiek chce w temacie wypowiedzieć.
Jednak nie będę jej wspominał zbyt ciepło, ze względu na rekordowy poziom rzeczy robionych na bazie kopiuj - wklej i monotonię.
Chyba sobie odświeżę filmowe odsłony Conana. Z Arnoldem przemawiającym do Croma ze swym ciężkim jak humor Strasburgera akcentem: "Grant mi riwendż! Or if ju not lisyn, den hel łit ju!"