Sen. Magiczna kraina, dostępna po przymknięciu powiek i wpadnięciu w objęcia Morfeusza, gdzie nigdy nie wiemy, co tak naprawdę się wydarzy. Odizolowana od rzeczywistości, pozwalająca zagłębić się w, najczęściej pozbawiony logiki, świat, w którym mają miejsce najróżniejsze, nieraz absurdalne zdarzenia. Przemykamy w nim pomiędzy różnymi fabułami, odkrywając wiele nietuzinkowych, niekiedy dziwnie skonstruowanych budynków w miejscach, gdzie byśmy nawet nie wyobrażali sobie je zobaczyć. Spotykamy najbliższych ludzi oraz takich, których twarze przemknęły nam przed oczyma, lecz nigdy im się nie przyglądaliśmy. Bywamy też różnymi osobistościami, odgrywamy wiele ról, tworząc osobliwe kino. W tej krainie powstaje po prostu coś, co najczęściej nie miałoby prawa bytu w realu.
Sen zezwala również na posiadanie tego, co bywa poza zasięgiem. Do naszych rąk trafia nieprawdopodobna technologia, umiejąca robić cuda. Otrzymujemy nieistniejące przedmioty, gdzie nieraz wyobrażaliśmy sobie, że takowe wreszcie powstają. Sama nieraz śniłam o nieistniejących książkach, gdzie czytanie ich sprawiało mi mnóstwo frajdy, przez co marzyłam o przeniesieniu ich do rzeczywistości. Nie zliczę nawet chwil, jak często ubolewałam nad brakiem czegoś, co pozwalało mi zdobywać wyśnione szczyty…
Jednakże co by było, gdyby istniała luka umożliwiająca „kradzież” wyśnionych rzeczy? Czy byłoby to darem? A może przekleństwem, kiedy przestalibyśmy to kontrolować, a wraz z cudownymi rzeczami pojawiałyby się również te mroczniejsze, mrożące krew w żyłach?
BYŁ SOBIE RAZ CHŁOPAK, KTÓRY MÓGŁ POSIADAĆ WSZYSTKO, CO BYŁO ZAKAZANE…
Zacznę może od tego, że jak sama koncepcja opierania się o sny i operowanie tym, co zostało w nich stworzone, jak najbardziej mnie interesowała, co zaowocowało natychmiastowym porwaniem książki do czytelniczego tańca, tak pierwsze kilkadziesiąt stron stało u mnie pod znakiem dezorientacji. Niczym senne scenerie, przecierające się między sobą, tworzące mętlik w głowie, tak tutejszy chaos następujących po sobie zdarzeń uderzał we mnie, przez co z trudem wbijałam się w fabułę „Wezwij sokoła”. Powodowała to mnogość bohaterów, z jakimi obcowałam, gdzie większośćniosła swoje brzemię oraz próbowała skupić na sobie uwagę, przez co miałam wrażenie, jakbym czytała kilka książek równocześnie. Dopiero z czasem ten harmider zażył małą dawkę melisy, pozwalając odetchnąć od natłoku zdarzeń, tym samym dając szansę na poukładanie sobie tego w głowie i wypunktowania, co, gdzie i jak. Pani Maggie Stiefvater po prostu rzuca czytelników na głęboką wodę, nie bawiąc się w subtelne oprowadzenie po wyimaginowanym świecie. Jesteśmy wręcz zmuszeni do pojęcia tych przeplotów fantazji z realnością. Jeżeli jest ktoś, kto dopiero zaczyna przygodę z jej twórczością (w tym ja), musi po prostu to ujarzmić. Czy to dobre rozwiązanie? Z jednej strony nie, gdyż nie każdy lubi takiego zamieszania. Porównać to można do egzaminu maturalnego, jaki musimy zaliczyć, choć dopiero co przestąpiliśmy próg szkoły średniej. Co nieco wiemy, lecz niezbędna wiedza dopiero miała zostać nam przekazana, i to dawkowana, by ją dobrze przyswoić. A kiedy jeszcze dorzucimy do tego specyficzny styl pisania autorki, ubóstwiającej przekształcanie powtarzalnych słów tak, aby nabierały nowej głębi, to tym bardziej ktoś, kto przywykł do innej formy, może kręcić nosem. Co z drugą, tą optymistyczną, stroną? Jak najbardziej na plus jest to, że sami bohaterowie do końca nie wiedzą, co tak właściwie panuje nad ich losem. Dotąd postępujący według określonych zasad, musieli opuścić strefę komfortu, aby stanąć do walki z przeszkodami. To sprawia, że jesteśmy na równi, choć oni od lat dzierżą pewne brzemienia i myślą, iż nic nie zdoła ich zaskoczyć. Poza tym sam chaos, w jaki wpadamy, jest jak sam sen, gdzie też nieraz wybudzamy się z niego i zastanawiamy, co tak właściwie widzieliśmy i jakim cudem nasz umysł umiał to w taki sposób zaprezentować. Czuć mocną inspirację tymi zjawiskami, co odbieram za fascynujące i przerażające zarazem.
Jak dalej potoczyła się moja historia z książką? Cóż, łatwo nie było, lecz z czasem nauczyłam się żyć z piórem autorki. Oswajałam je niczym dzikie zwierzę, aż wreszcie potulnie zgarnęło łakoć z mej dłoni i dało dotknąć. Każdy kolejny rozdział, choć nie pozbawiony szumu i natłoku wrażeń, gdzie element zaskoczenia stanowił codzienność, pochłaniałam bez mrugnięcia okiem. Kosztowałam je powoli, rozpływając się nad każdym słowem, oswajając z tym, co działo się na moich oczach. A gdy tylko dokładano do tego tajemniczość oraz okrążano pewien istotny element fabularny, czułam, że znalazłam swój mały raj na ziemi.
Motyw snów nie jest czymś nowym w literaturze. Dość często stanowią klucz otwierający powieść, pozwalający ujrzeć ją w całej okazałości. Dotąd jednak nie miałam do czynienia z ukazaniem ich w formie, gdzie bycie śniącym nie jest tak do końca wspaniałe. Choć z tej drugiej „rzeczywistości” można przenieść wiele cudów, ale też koszmarów; koszmarów zagrażających ludzkości. Tym samym jesteśmy uświadamiani, że ten dar nie byłby samym darem, a wręcz przeciwnie – również przekleństwem. Jak wiele trzeba by było wyrzeczeń; ile by trzeba było stoczyć walk z samym sobą, aby nie ofiarować światu kataklizmu, nad którym nie zdołano by zapanować. Bo jak dobrze wiemy, nie wszystko złoto, co się świeci. Pomijając już fakt samego wyśnienia czegokolwiek, to także ukazuje prawdę o tym, jak wielu z nas musi z czymś walczyć; z czymś, co nas wyniszcza, a kontrola nad tym niekiedy graniczy z cudem. Dopiero czyjeś wsparcie jest w stanie wyzwolić w nas pokłady siły, lecz nigdy nie wiemy, czy ich wystarczy, aby całkowicie zapanować nad tym, co próbuje nas pożreć w całości.
Dialogi. Choć są niezbędnym elementem książki i wnoszą wiele treści, jednakże niekiedy miewałam wrażenie, jakby wprowadzano je tylko po to, aby… były. Zdarzały się sytuacje, gdzie dało się bez nich obyć, lecz pozwalano komuś kompletnie zbędnemu wypowiedzieć parę zdań i tyle. Dobrze, od czasu do czasu podrzucały ważne informacje, ale nie zdarzało się to zbyt często. Również niektóre sceny sprawiały wrażenie od czapy, gdzie wtedy fabularno-senny chaos już nie sprawiał wrażenia urokliwego, jednak tutaj liczę na rozwinięcie tego w kontynuacji trylogii. Wytłumaczenie ich wartości dla całej książki i jak ważne są dla postaci. Oby było mi to dane.
ŁĄCZY NAS WIELE SPRAW, JESZCZE WIĘCEJ DZIELI.
Nie tak łatwo wybrać jednego z wielu bohaterów, aby to od niego zacząć swoją tyr… znaczy się wypowiedź, jednakże – po wielu wewnętrznych bojach – postanowiłam zacząć od Ronana Lyncha. Próbujący opanować swoją „przypadłość” śniący to ten typ człowieka, który zarówno wyglądem, jak i zachowaniem, powoduje, że masz ochotę oddalić się od niego i nie mieć z nim do czynienia. Typowy samotnik, porzucający maskę osoby samowystarczalnej jedynie w obliczu ukochanego Adama, miewał momenty, gdzie do siebie przekonywał, by za chwilę mnie zrażać. Inaczej jednak było z jego starszym bratem, Declanem, gdzie ten wiecznie pozujący na nudziarza mężczyzna bardziej wzbudzał moją ciekawość. Byłam zaintrygowana jego postawą, gdzie jak było mi dane spędzić z nim trochę czasu, to błagałam w myślach, aby mi go nie zabierano. Obecna głowa rodziny, próbująca okiełznać rodzeństwo, starała się godzić normalne życie z tym abstrakcyjnym, trzymając to wszystko w ryzach. Nieraz bywałam pod wrażeniem jego wytrwałości w dążeniu do wyznaczonego celu. Jego stanowczość w podtrzymywaniu neutralnego podejścia, ukazywania się jako ktoś niewart zapamiętania… Po takiej grze aktorskiej ktoś powinien wręczyć mu Oscara! Nie inaczej było z Jordan Hennessy, złodziejką, która pragnęła zaznać wolności. Dziewczyna, od lat żyjąca jako kopia kogoś innego, nie miała prawa na kapkę indywidualności, co ją tłamsiło. Dusiło od środka. Nieraz widziałam, jak stara się pozbyć nabytej metki, aby wreszcie być sobą, w czym jej mocno kibicowałam. Nie ma nic gorszego od narzuconego z góry stylu życia, aby wszelkie sekrety nie ujrzały światła dziennego. Wiele mówi się o naturalności, dlatego też chciałam dla niej jak najlepiej. Natomiast Carmen… Nie powiem, była intrygującą postacią. Wyróżniająca się na tle pozostałych, odgrywająca rolę tej złej, miało w sobie namiastkę dobra, lecz teraz nie pozwolono jej się aż tak wykazać. Zapewne w kolejnych tomach ujrzymy ją w innym świetle, ale obecnie nie umiem wyrobić sobie o niej zdania. Po prostu była, miała swoją rolę i się jej skrupulatnie trzymała. Tyle na temat.
Warto też zwrócić uwagę na pobocznych bohaterów, którzy – choć nie poświęcano im aż nadto czasu – są istotne dla całego „przedsięwzięcia”. Wiadomo, jedni są dla nas zupełnie obojętni, myślimy o nich tylko wtedy, gdy są wspominani, lecz są też tacy, co chodzą po głowie i nie zamierzają zaprzestać marszu. Wzbudzający sympatię, wywołujący lawinę pytań, wprawiający w zakłopotanie lub też robiący dosłownie wszystko, aby go znienawidzić. Mieli sporo do powiedzenia i to mi się podobało. Dzięki temu powstawały nutki dramatyzmu oraz akcje, po których szukało się w internecie pasów bezpieczeństwa, aby zamontować je w domowym fotelu.
Podsumowując. Fantastyka często gości w moim życiu, dlatego też nie mogłam sobie odmówić bliższego spotkania z „Wezwij sokoła”, gdzie magiczna otoczka miesza się z rzeczywistością. Choć książka niesie ze sobą wiele chaosu, który wywołuje zamęt i tak właściwie nie wiemy, na czym się skupić, z czasem da się to oswoić, aby czerpać przyjemność z lektury. Historia Ronana, Jordan i Carmen to pasmo wzlotów i upadków, gdzie każdy kolejny krok musi być dobrze przemyślany, aby nie wpaść w pułapkę, a sen ma tutaj najwięcej do powiedzenia.
Jeżeli marzy ci się dobra drzemka, to przy „Wezwij sokoła” będzie o nią trudno. Zmuszająca do trzymania ręki na pulsie, atakująca swym fantastycznym klimatem, utrzymuje na jawie i nie zezwala na zmianę stanu. Samo zakończenie wręcz kusi, aby raz jeszcze powrócić do tego świata, a ja zamierzam „zgrzeszyć”.
Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.