Nesser idealnie oddał charakter miejsca pobytu Marii. To, gdy spaceruje po okolicy, rozmyśla i wspomina swoje małżeństwo, odczuwa się nie tylko zimową aurę nieprzystępności, ale i osamotnienie, i desperacje. A patrząc na to pod innym kątem, za wiele jest tu skupiania się na sobie, własnych odczuciach, nie biorąc pod uwagę tego, co jest istotne dla innych. Przed laty spotkała się ze zgwałcona osobą, ale chyba nie po to, by upewnić się, czy do tego na pewno doszło, a żeby samej poczuć się lepiej, bo mimo zdrad męża nie wierzyła, że ten mógłby dopuścić się takiego czynu.
Przez dziesiątki stron brniemy na fali rozmyślań Marii, która w pierwszoosobowej narracji zwraca się tak bezpośrednio do czytającego, iż po jakimś czasie odniosłam wrażenie, że zawiązał się dziwny rodzaj dialogu między nią a mną. Rzadko dochodzi do wywiązania się tak intymnych sytuacji. Jednakże ów bezpośredni zwrot do czytelnika jest o tyle subtelny, co z czasem powoduje znużenie jednostajnością prowadzonych wywodów. Zdarzały się momenty, w których dalsza część jej toku myślowego dawała odpowiedź na rodzące się we mnie pytania, co świadczyć może o dość sugestywnym prowadzeniu rozważań przez bohaterkę. Ostatecznie odczucia Marii mogą przytłoczyć, przelewając się na ich odbiorcę, dając nieprzyjemne wrażenie narastania w nas przygnębienia. Przeżycia bohaterki w połączeniu z mglistością wrzosowisk dają bardzo ponury obrazek osamotnienia.
Trudno mi jednoznacznie określić "Żywych i umarłych.." jako gatunek literacki. Dla mnie to bardziej powieść obyczajowa, bo jakiekolwiek napięcie świadczące, że może to być thriller tonie pod przytłaczającą świadomością narratorki.
Ciężko pisać o czym traktuje treść, bo żeby uchwycić sedno i oddać jej klimat trzeba by zmierzyć się przynajmniej z jej fragmentami. Tu nie chodzi o przedstawienie zdarzeń, ale sposób, w jaki jest prowadzona narracja. Styl jest specyficzny, przypomina serię z komisarzem Barbarottim, jednak "Żywym i umarłym" brakuje akcji kryminalnej, żywej interakcji między bohaterami. Tym razem Nesser aplikuje nam senność pod różnymi postaciami. I nawet w momencie, gdy bohaterka zaczytuje się w dokumentach męża by odkryć wydarzenia sprzed lat nie czuje się specjalnej ekscytacji, a brnięcie - nie tyle przez same zapiski, a dziesiątki stronic jednostajnego monologu - jest żmudne. Z jednej strony urzekł mnie klimat i wprowadzenie czytelnika w niebanalną sytuację, a z drugiej strony przychodziły momenty, gdy trudno było mi opanować znudzenie rozwleczoną fabułą. Ot, żeby tylko dotrwać do końca.
Dla mnie to typ powieści, którą należy przeczytać w jeden dzień, a jeszcze lepiej jednym ciągiem, bez odkładania książki na potem. To właśnie wtedy - wbrew pozorom - nie odczuje się takiego znużenia, a monolog Szwedki może wydać się o wiele ciekawszy. Niestety, ja popełniłam ten błąd i odłożyłam książkę, by wrócić do niej kolejnego wieczoru, co już spowodowało spadek zainteresowania treścią.