Od wydarzeń opisanych w „Labiryncie odbić” minęły dwa lata. Wszystko się zmieniło. Przede wszystkim zmieniła się sama Głębia – nurkowie przestali być potrzebni. Teraz timer jest wbudowany w oprogramowanie kasku każdego użytkownika i nie zachodzi niebezpieczeństwo przedłużenia ponad miarę pobytu w Głębi, a co za tym idzie – wyeliminowano sytuacje, które wymagały kiedyś interwencji nurków. Może tak jest lepiej, bo wydaje się, że nurkowie stracili swoje szczególne uzdolnienia – już nie dostrzegają luk w programach, dziur w systemach zabezpieczeń. Stali się reliktem przeszłości, mitem, sieciową legendą. I przedmiotem badań naukowców, którzy wprawdzie nigdy nie zanurzyli się w Głębi i nie dysponują własnymi doświadczeniami, ale i tak wiedzą lepiej. Wszak „Istnienie przedmiotu badań nie jest istotne! Badania są cenne same w sobie!” (s. 47).
Leonid, główny bohater powieści i najsłynniejszy kiedyś nurek, wegetuje. Wprawdzie regularnie odwiedza Głębię, ale po zanurzeniach pełnych przygód i wyzwań zmuszających do maksymalnego wysiłku, pozostały jedynie wspomnienia. I regularnie powracający senny koszmar. A jednak Leonid nie potrafi całkowicie porzucić alternatywnego świata, zadowala się najmarniejszą namiastką, pretekstem – zatrudnia się jako tragarz wirtualnych fortepianów. Odsunięty na margines, kompletnie niepotrzebny w Głębi, ugina się pod ciężarem ogłupiającej rutyny, a w realu coraz bardziej zamyka się w sobie, odsuwa się od żony i znajomych. Wszak żaden nałogowiec sam z siebie nie przyzna, że ma problem... Znakomite studium psychologiczne człowieka uzależnionego.
Samo zawiązanie akcji nie jest zaskakujące – ot, któregoś dnia Leonid dowiaduje się, że trwają prace nad kolejną generacją zabezpieczeń antyhakerskich, nazwanych bronią trzeciej generacji. Broń ta ma nie tylko chronić przed włamaniem i kradzieżą pliku, zidentyfikować i unieszkodliwić komputer z którego dokonano nieuprawnionego połączenia, ale również doprowadzić do śmierci hakera w realu. W przypadku jej upowszechnienia, Głębia przestanie być azylem, alternatywą dla nierzadko smętnej lub nieprzyjaznej rzeczywistości, a stanie się jedynie gorszą kopią realnego świata, zawierającą jego wszystkie wady i niewiele zalet. Magia Głębi przeminie ostatecznie i bezpowrotnie. Jako się rzekło, sam początek fabularnie wykorzystuje znany schemat – przegrany bohater staje wobec problemu, którzy go przerasta. I tenże bohater, mimo że nie ma szans, rozpoczyna zmagania w imię... no właśnie, w imię czego? W imię zasad, z powodu sentymentu do przeszłości, w obronie innych użytkowników? Po części pewnie z każdego z tych powodów, a i może ze względu na niemożność oparcia się wyzwaniu czy samolubną chęć powrotu za wszelką cenę do gry.
I tu zaczyna się właściwa zabawa – autor umiejętnie wykorzystuje i splata ze sobą charakterystykę Internetu, opisy gier, wykorzystuje zasady kryptologii, wszystko podlewa sosem psychologiczno-socjologicznym i w ten sposób powstaje prawdziwa uczta czytelnicza – lekka w odbiorze narracja, utrzymana w tempie akcja, logicznie skonstruowana zagadka, niesprzeczne z logiką działania algorytmów rozwiązanie, a przede wszystkim – znakomicie nakreślone sylwetki bohaterów – postaci bardzo wyrazistych, prawdopodobnych charakterologicznie i – mimo posiadanych wad – łatwo dających się polubić. Zwieńczeniem całości jest jedno eleganckie rozwiązanie, przemyślane i dopracowane pod względem logicznym i psychologicznym, które kompozycyjnie zamyka wszystkie wątki.
Podsumowując, kontynuacja „Labiryntu odbić” bawi doskonale, a miejscami nawet bardziej niż pierwsza część. Poza wymienionymi wyżej zaletami, dodatkowego smaku powieści dodaje zupełnie nowa, nieoczekiwana interpretacja zakończenia pierwszego tomu oraz zjadliwe, a czasem gorzkie poczucie humoru autora, widoczne szczególnie w komentarzach pod adresem naukowców czy w scenach punktujących różnice kulturowe między amerykańskim i rosyjskim postrzeganiem rzeczywistości. A na koniec walor dla mnie najważniejszy – „Fałszywe lustra” to nie tylko gładkie przeniesienie czarnego kryminału w sieciową scenografię czy czysty cyberpunk (ach, te manowce klasyfikacji!), ta książka naprawdę jest „o czymś”. I nie chodzi tu nawet o kuszenie czytelnika przyjęciem roli Kreatora – obdarzenie każdego, nieistniejącą jeszcze realnie, ale bardzo uwodzicielską możliwością skopiowania własnej osobowości do sieci (ach, któż by nie chciał sam siebie uwiecznić dla potomności, choćby wirtualnie?) - daleko bardziej interesujące wydają mi się rozważania na temat wierności odwzorowania (wszak wielu z nas na potrzeby sieci przynajmniej lekko retuszuje rzeczywistość) i kierunku, w jakim będzie postępował ewentualny rozwój własnej net-kopii po naciśnięciu klawisza Enter. Jakkolwiek obrazoburczo by to nie zabrzmiało, ciekawi mnie na przykład czy wirtualne osobowości będą wyznawać sieciowy rodzaj deizmu? Książkę prowokującą do rozważań na takim poziomie (choćby dylematy stawiane przede mną jawiły się nierozwiązywalnymi), z czystym sumieniem mogę nazwać science fiction z prawdziwego zdarzenia.
Recenzja ukazała się 2009-10-14 na portalu katedra.nast.pl