Mówiąc górnolotnie, obcuję z tą książką już od dłuższego czasu i nadal nie potrafię odłożyć na półkę, gdzie spotkałby ją zasłużony odpoczynek. Przyczyny tego dziwnego zafrapowania są natury co najmniej dwoistej, i to na dodatek dwoistej radykalnie, to znaczy wynikającej z niezbyt często spotykanego harmonijnego (autor wie co to znaczy!) połączenia sfer sobie odległych. Oczywiście, że można, na przykład, pisać przepisy kulinarne wierszem i twierdzić, że to poezja gastronomiczna, ale tu nie wchodzą w grę żadne tanie sztuczki. Jeżeli Beaussant chce łączyć to co wzniosłe z tym co przyziemne, to nie jest to działalność domorosłego spawacza amatora, ale wynik obserwacji, kogoś obdarzonego wyczulonym słuchem, a może też i wzrokiem, na pewno smakiem, kto nawet w przyziemności potrafi wyczuć piątą esencję i ze zdziwieniem stwierdza, że nic nie trzeba łączyć na siłę. To wszystko dawno już ze sobą było powiązane. Żeby nie było nieporozumień! Ja po prostu korzystam z tych przepisów robiąc obiady i kolacje. Można się zastanawiać jaki sens w tak rozpustnej rozrzutności, z jaką Beaussant szafuje swą wiedzą i stylem, a raczej, przede wszystkim, stylem, bo jego znajomość kultury barokowej, i nie tylko barokowej, jest podawana między wierszami, mimochodem, tak jak rozmawia się przy kolacji z przyjaciółmi, pamiętając o tym by nie wyjść na mądralę. Nie wiem, ale nie zanosi się na to by ta książka prędko powędrowała na półkę.