Jeśli śledzicie premiery kinowe możecie kojarzyć film – „Love, Rosie”. Z zwiastunu wynika, że zapowiada się całkiem przyjemny komedio-dramat. Film został nakręcony na podstawie książki „Na końcu tęczy”, dlatego też zaciekawiona postanowiłam ją przeczytać. Moje wrażenia mieszczą się gdzieś „pośrodku”, bo z jednej strony mamy lekkość, nietuzinkowy sposób prowadzenia akcji i bohaterów, do których czytelnik się po prostu przywiązuje. Jednak widzę też pewien schemat, który wkradł się do coraz większej liczby książek, szczególnie romansów.
Cecelia Ahern jest irlandzką pisarką, która zdobyła dużą popularność dzięki książce „Ps. Kocham Cię”. Wydaje głównie literaturę obyczajową z nutką romansu w tle. Trudno mi jednak ocenić jej warsztat pisarski po zakończeniu „Na końcu tęczy”, gdyż składa się ona głównie z korespondencji wymienianej przez głównych bohaterów. Fabuła stworzona jest przez listy, e-maile, zaproszenia, czy zawiadomienia. Dopiero epilog napisany jest tradycyjną narracją.
„Choć losy Rosie i Alexa ułożyły się inaczej, przez kilkadziesiąt lat nie stracili kontaktu, nie zdając sobie sprawy, że z każdym rokiem ich więź staje się silniejsza… Zabawnie i pomysłowo opowiedziane dzieje wielkiej przyjaźni i miłości pary dublińczyków, od czasu, gdy oboje mieli po siedem lat. Potem on wyjechał studiować do Bostonu i ożenił się, a ona została nastoletnią mamą.”
Rosie i Alex od dziecka się przyjaźnią, bawią się ze sobą, siedzą w jednej ławce, rozrabiają, a ich relacja jest bardzo głęboka i silna. Wszystko psuje wyjazd Alexa do Bostonu, wówczas pozostaje im wymiana listów i e-maili. Mają spotkać się na balu absolwentów, jednak Alex nie przyjeżdża, a Rosie zamiast niego towarzyszy Brian Maruda. Świat Rosie wywraca się do góry nogami, gdy spędza noc z Brianem. Musi porzucić marzenia o nauce i zająć się córką. Alex studiuje, między nim a Rosie jest spora odległość, ale wciąż nie zrywają kontaktu. Śluby, rozwody, dzieci, szukanie pracy, przeprowadzki… To wszystko dzieje się na przestrzeni kilku lat, Alex i Rosie ciągle ze sobą korespondują, spotykają się i cały czas się wspierają. W międzyczasie rodzi się między nimi uczucie, które albo ignorują, albo życie toczy się tak, że cały czas stoi im coś na drodze do szczęścia. Akcja jest rozciągnięta na połowę życia Rosie, kończy się, gdy Rosie ma już pięćdziesiąt lat. „Na końcu tęczy” to słodko-gorzka powieść obyczajowa, jest w niej trochę z romansu i dramatu.
„Życie jest zabawne, prawda? Kiedy już myślisz, że wszystko sobie poukładałeś, kiedy zaczynasz snuć plany i cieszyć się tym, że nareszcie wiesz, w którym kierunku zmierzasz, ścieżki stają się kręte, drogowskazy znikają, wiatr zaczyna wiać we wszystkie strony świata, północ staje się południem, wschód zachodem i kompletnie się gubisz. Tak łatwo jest się zgubić.”
Przyznam, że jestem trochę zawiedziona książką Ahern. Przede wszystkim trzeba się w nią wgryźć, bo na początku nie jest łatwo od razu przestawić się na taką formę prowadzenia fabuły. Dużo niedomówień, wiele szczegółów, nawet ważnych trzeba się domyślić. Dopiero gdzieś w połowie książki przyzwyczaiłam się do specyficznego stylu narzuconego przez autorkę i dalej czytało mi się dosyć płynnie. Z jednej strony uważam, że Ahern zaryzykowała użyciem takiego zabiegu, musiała bardzo się natrudzić, żeby te wszystkie listy, e-maile poskładać w całość i aby miało to jakiś sens. Z drugiej strony książka wiele utraciła przez brak tradycyjnej narracji. Książka, która pozbawiona jest dialogów, która składa się z samych opisów traci na dynamice akcji, czytanie staje się nużące, brak jej kolorytu i przede wszystkim nie oddaje w całości charakterów postaci. Nie potrafię sobie wyobrazić domów, restauracji, hotelów, czy nawet ulicy, którą przechadza się główna bohaterka. Mimo, że postacie wymieniają się listami to często podawane są w nich suche fakty, brakuję mi emocji – inaczej przeżywa się książkę, gdy towarzyszy się bohaterom w czasie teraźniejszym, niż gdy czyta się ich sprawozdania z wydarzeń, które miały miejsce. Autorka starała się zawrzeć w tych korespondencjach charakter postaci, przemycić emocję, jednak w to wszystko wkradła się nuda. Czytając kolejny, długi list pełen opisów często przeskakiwałam niektóre zdania. Do połowy książki czytało mi się świetnie, akcja była dynamiczna, zaskakująca, następnie zawiało już wspomnianą nudą. Fabuła zaczęła się ciągnąć, wymęczyły mnie również opisy i brak punktu zwrotnego w historii.
„Na końcu tęczy” ma jednak duży potencjał. Czaruje przede wszystkim historia – z pozoru istnieje pewna jej schematyczność, ale jest ona przedstawiona bardzo plastycznie, od pierwszej kartki jest się zaciekawionym głównymi postaciami, czyli Alexem i Rosie. Przyjaźń, niespełniona miłość, problemy samotnej matki, trudności wychowywania dzieci, szukanie własnej tożsamości i spełnianie marzeń. Czytałam do końca, bo chciałam wiedzieć, co będzie dalej z Rosie i Alexem. Nie jest to słodka komedia romantyczna, pełna patosu i nie jest to typowy romans. Dużo w tej książce prawdziwego życia, które daje w kości. Czytając kibicowałam Rosie w jej drodze do odnalezienia szczęścia. Liczą się też wybory bohaterów, którzy często kierowali się rozsądkiem, a dopiero później sercem. Przyglądałam się ich życiu z bliska, czułam się niczym złodziej grzebiący ludziom w skrzynkach pocztowych. Intymne spojrzenie na bohaterów, myślę, że autorka wybrała tę formę prowadzenia narracji w celu stworzenia więzi pomiędzy czytelnikiem a Alexem i Rosie. Sprawiła też, że książka wyróżnia się na tle innych. Gdyby użyła narracji trzecioosobowej to „Na końcu tęczy” zlałoby się z innymi pozycjami, które już wydała, czy też z innymi książkami tego gatunku.
„Można uciekać i uciekać w nieskończoność, ale prawda jest taka, że wszędzie tam, gdzie się zatrzymasz, dopadnie Cię Twoje życie.”
Największym błędem tej książki jest jej epilog – rodem wyjęty z taniego romansidła. Patetyczny. Nudny w swojej przewidywalność. Nie dość, że napisany jest trochę topornie i sztucznie, to jest typowym, schematycznym happy endem. Myślałam, że ktoś się pomylił i że czytam inną książkę. Jednakże, żeby nie być hipokrytką – byłabym też wkurzona, gdyby nie było szczęśliwego zakończenia. Książka nie miałaby wtedy sensu, nie po tym, ile bohaterowie wokół siebie krążyli, gdy autorka subtelnie próbowała ich połączyć – zawsze z marnym skutkiem. A więc, jestem fanką propozycji zakończenia książki w ten sposób, ale mimo mojego narzekania na formę prowadzenia fabuły uważam, że powinna ona zostać pociągnięta do samego końca. Moglibyśmy dowiedzieć się tego, co jest w epilogu np. przez e-mail Rosie do jej przyjaciółki, albo e-mail Alexa do jego brata. Zostawiając epilog w takim stanie robi się książce krzywdę – gdyby był zmieniony moje odczucia byłyby na pewno bardziej pozytywne.
Podoba mi się to, że Ahern poradziła sobie z tym, że akcja rozciągnięta jest na ponad czterdzieści lat. Jakoś udało się jej to sprawnie poukładać i napisać tak, że zachowana jest płynność i jasność akcji. Przyglądałam się życiu Rosie i Alexa, przechodziłam z nimi przez szczęśliwe i trudne chwile, nagle uświadamiając sobie, że w pewien sposób się z nimi zżyłam. Tak bardzo rozciągnięta fabuła zwykle wywołuje w człowieku wrażenie przywiązania do postaci, obserwujemy to, jak się zmieniają, dojrzewają, uczą się na błędach. Polubiłam córkę Rosie, jednak bardzo zraziło mnie powtórzenie schematu „przyjaciel chłopak-dziewczyna”. Otóż, Katie podobnie, jak matka miała przyjaciela Toby’ego, ich przygody były czasem niemal takie same, jak Rosie i Alexa. Ten wątek jest zupełnie niepotrzebny, przede wszystkim nie jest wiarygodny. Został stworzony chyba tylko po to, żeby wpleść kolejną romantyczną relację i ukazać, że córka nie powtarza błędów matki.
Czytając „Na końcu tęczy” miałam jednak małe, malutkie wrażenie, że jest to trochę odgrzewany kotlet. Cały czas w głowie porównywałam tę książkę do „Jeden dzień” Davida Nichollsa, które już jakiś czas temu przeczytałam i które mnie zachwyciło. Przy okazji bardzo polecam powieść Nichollsa. Prawdopodobnie Ci, którzy nie czytali książki mogą skojarzyć ją przez film, który na jej podstawie został nakręcony. Wątek jest podobny, dwójka bliskich przyjaciół, kobieta (Emma) i mężczyzna (Dexter), którzy żyją w innych miejscach, ale piszą do siebie, dzwonią, czasem się odwiedzają. Mimo wyraźnej mięty, nie są ze sobą, zmieniają partnerów, przeżywają rozstania, dopiero na końcu stając się parą. Widocznie takie historie dobrze się sprzedają, skoro mamy i książki, i filmy. Historia została wykorzystana już wielokrotnie, ale Ahern udało się sprawić, że „Na końcu tęczy” wyróżnia się na tle podobnych książek oryginalną formą. Osobiście sądzę, że nie trzeba kombinować, bo czasami mniej znaczy więcej, a tutaj czuć przesyt narracją korespondencyjną, jak też pozwoliłam ją sobie nazwać.
„Na końcu tęczy” jest trudne do oceniania jednoznacznie w kategoriach „podoba mi się, „nie podoba mi się”, bo jest gdzieś pośrodku. Z jednej strony mam nietypowy sposób przedstawienia fabuły, który może według autorki miał uatrakcyjnić książką i wyróżnić ją spośród tych pisanych tradycyjnym stylem, jednak wywołało u mnie to raczej reakcję negatywną, gdyż książka wydaje się być okrojona, a przez to mało emocjonalna. Jest jeszcze nieszczęsny epilog, trochę przelewający się patos i schematyczność w zakończeniu. Tytuł jest kompatybilny z epilogiem, trochę dziecinny i prosty, uważam, że filmowy „Love, Rosie” jest dużo lepszy i świetnie oddaje charakter książki. Z drugiej strony książka przyciąga historią, słodko – gorzką, ciekawymi postaciami. Są wątki humorystyczne trzymające się głównie Rosie, która często pakuję się w niezręczne i śmieszne sytuację. To przyjemna pozycja na leniwy wieczór, czyta się lekko, gdy już wgryziesz się w stylistykę. Polecam głównie kobietom oraz nastolatkom, bo jest to typowa kobieca pozycja, a losy Rosie i Alexa śledzi się od ich dzieciństwa po dojrzałość. Opisywane problemy mogą być bliskie sercu wielu kobiet, szczególnie tych, które w młodym wieku stały się mamami. Rosie jest przykładem, że z każdej sytuacji można wyjść zwycięsko, i że dziecko to największy skarb.
„Pokrewne dusze zawsze potrafią znaleźć do siebie drogę.”
Mimo, iż jest to przyjemna lektura do poduszki, pełna romantyzmu, to muszę pamiętać o niedociągnięciach, które wyłapałam. Jeśli jednak o nich zapomnisz, przestaniesz myśleć o formie, wybaczysz patetyczny epilog to książka powinna być całkiem interesującą pozycją do poczytania.
Gaba