Pierwszy tom erotycznej serii Viny Jackson udało się wydać zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i w Polsce w takim okresie, że popłynął on na fali ekscytacji Greyem. W chwili ukazania się książki na polskim rynku prawa do publikacji kupili już wydawcy w 14 krajach. Nie można więc powiedzieć, że autorzy – pod pseudonimem kryje się bowiem duet pisarski - nie odnieśli sukcesu. Z pewnością wiedzieli, o czym należy wspomnieć – a przynajmniej powinni byli, gdyż on specjalizuje się w tematach związanych z erotyką, a ona znana jest w londyńskich kręgach sado-maso. Jednak czy ich obeznanie w temacie odbiło się pozytywnie na jakości historii? Czy zasłużyli na taki rozgłos? Czy „Osiemdziesiąt dni żółtych” jest warte lektury?
Opis na tylnej okładce mówi, że będziemy mieć do czynienia z romantyczną powieścią erotyczną wypełnioną akcją i muzyką klasyczną – główna bohaterka, Summer, jest niespełnioną w związku skrzypaczką grywającą wieczorami w metrze. Pewnego wieczora jej skrzypce zostają zniszczone… i wtedy z pomocą przychodzi przystojny i bogaty nieznajomy, Dominik. Oferuje, że kupi jej nowy i lepszej klasy instrument, jeżeli tylko spełni jedno życzenie – zagra dla niego prywatny koncert w ustalonym przez niego miejscu i na jego warunkach, których liczba wzrasta z kolejnymi spotkaniami. Tak rozpoczyna się erotyczna podróż obojga, która początkowo zdaje się być jedynie mroczną fascynacją z niewielkimi szansami na prawdziwe uczucie.
Zabrałam się za tę pozycję niedługo po skończeniu Greya. Może dlatego miałam wobec niej tak wysokie wymagania i może właśnie dlatego czuję się tak zawiedziona.
W sprawie fabuły – szczerze mówiąc, po trzech koncertach głównej bohaterki zdążyłam się tak mocno zniechęcić, że dopiero ostatnie kilkanaście stron udało mi się przeczytać z jakąś namiastką całego tego zainteresowania, z jakim zasiadałam do lektury. Nie ukrywam, że zraził mnie już pierwszy rozdział – Summer słucha Vivaldiego, leżąc na podłodze… nago. W ogóle nie przejmuje się reakcją swojego partnera, Darrena, gdy ten wraca do domu i jest, delikatnie mówiąc, zniesmaczony zastanym widokiem, ale szybko puszcza stan Summer mimochodem. Cóż, kompletnie nie zrozumiałam tutaj postępowania obojga bohaterów. Poza tym motyw z muzyką bardzo mocno kojarzył mi się z innym erotykiem – tak, dokładnie, z Greyem. Czyż tam Christian nie grał na pianinie? Owszem. A Summer zdaje się być jego żeńską wersją. Muzyka, nagość, perwersja… ach, tyle wspólnych cech. Równie wiele podobieństw znajdzie się między nią a Aną: obie zostają wprowadzone w świat BDSM na kartach pierwszego tomu i obu się te praktyki podobają niemal od ich pierwszych chwil. Czyli w efekcie Summer zdaje się być miksem Christiana i Any – to było do przewidzenia. Plus za to, że od początku historii dziewczyna świadoma jest swojej cielesności i seksualności.
Główny bohater, Dominik był… szczerze? Nudny jak flaki z olejem jak nie gorzej. Okropny. Zdaje mi się, że to przede wszystkim przez niego tak zraziłam się do tej historii. Powtórzę się, ale innych słów na niego nie mam: nuda, nuda, NUDA!
Bardzo brakowało mi dokładniejszych opisów przemyśleń bohaterów przy tych pikantniejszych scenach. Dla mnie odpowiednie opisanie odczuć w takich chwilach jest najważniejszym elementem podobnych historii – tutaj było tego stanowczo za mało. Może dlatego miałam tak duży problem ze zrozumieniem postępowania bohaterów – zabrakło wyjaśnienia ich działań z psychologicznego punktu widzenia. A czy mając takowy nakreślony, nie jest łatwiej utożsamić się z bohaterem czy też bardziej zainteresować jego punktem widzenia?
Mimo wszystko było kilka scen, które wyglądały całkiem dobrze i podobnie się je czytało. Przykładowo pierwsze chwile spędzone przez Summer na poznawaniu praktyk BDSM. Te jeszcze były dobrze opisane – „dobrze” w sensie, że przyjemnie się je czytało. Szczegółów związanych z tematyką zabaw sado-maso nie trzeba tu było dużo opisywać, wystarczyło skupić się na psychice bohaterki… a z opisu jej zdecydowanie można byłoby wyciągnąć więcej, niż zostało napisane. Wiele kolejnych, szczególnie tych ostatnich scen zniesmaczało do tego stopnia, że przewracałam szybko kartki, byleby tylko je ominąć, ale zaraz potem wracałam i zmuszałam się do przebrnięcia przez nie – przecież sama piszę podobną historię, być może autorzy mieli jakiś ciekawy pomysł w danej scenie... W efekcie nic, o czym bym nie słyszała, nie napotkałam – kolejne rozczarowanie.
Podsumowując, książkę mogę ocenić na… 4/10 i ta 4 jest z minusem długim jak z Warszawy do Krakowa. Czy polecam? Niekoniecznie. Jednak warto poszukać tej książki w bibliotekach i spróbować przeczytać na własne oczy.