Wspomnienia ludzi, którzy uczestniczyli w wielkich, przełomowych wydarzeniach z historii świata mają ogromna siłę przyciągania, szczególnie dla mnie. Pozwalają spojrzeć na tą wielką historię, znaną z podręczników, okiem zwykłego człowieka, który nie zawsze jest świadomy uczestniczenia w czymś ogromnym i pewnie nie zapisze się w annałach, ale jego dzieje, ograniczone swoim zasięgiem, są tą cegiełką, która buduje gmach wydarzeń ważnych, rozpalających serca i umysły osób zainteresowanych. Z tym przekonaniem sięgnęłam po książkę J. Teda Hartmana „Czołgista”, zawierającą wspomnienia autora, który jako jeszcze nastolatek brał udział w walkach II wojny światowej, a wojskowe rozkazy rzuciły go na front w Ardenach w 1944 roku jako najpierw kierowcę, a potem dowódcę czołgu.
W książce możemy prześledzić jego drogę od decyzji o wstąpieniu do wojska, przez miesiące odpowiedniego szkolenia, wreszcie skierowanie do walk w Europie, drogę bojową pod rozkazami generała Pattona, a potem działalność w ramach armii okupacyjnej, powrót do domu i dalsze losy. Dużą część wspomnień zajmują te dotyczące przygotowań do wyjazdu, szkolenia wojskowego, atmosfery panującej w Stanach Zjednoczonych, wielkiej życzliwości dla ludzi, którzy zdecydowali się poświęcić swoje życie w imię pokoju na świecie.
Następna część dotyczy już konkretnie szlaku bojowego, warunków, jakie musieli znosić żołnierze w czołgach, trudów wojny – bez możliwości godnego odpoczynku, wzięcia kąpieli, niekiedy z trudnościami aprowizacyjnymi. Nie sposób też pominąć walk, w jakich uczestniczył korpus autora, zasadzek, w jakie wpadali, ponoszonych strat, śmierci towarzyszy walki, makabrycznych obrażeń, jakich niektórzy z nich doświadczali, a nawet zbiegów okoliczności, dzięki którym udało się im uratować skórę. Relacja dotyczy czasu już końca wojny, a więc samych potyczek nie ma tu wiele, gdyż Niemcy już składali broń, nie mieli sił i środków, by nadal prowadzić walkę z coraz lepiej wyposażonymi aliantami. Duża część tej opowieści to pościg za uciekającymi nazistami, wyzwalanie obozów koncentracyjnych, zdobywanie kolejnych, nawet niebronionych miast i wiosek, a w końcu spotkanie z żołnierzami sowieckimi, koniec wojny i rozpoczęcie okupacji, wreszcie powrót za ocean, by rozpocząć normalnie życie i realizację własnych planów życiowych.
Prawdę mówiąc książka nie jest zbyt emocjonalna. Autor raczej w prostych, żołnierskich słowach, zdaje relację z tego, co przeżył, zobaczył, co zapamiętał do końca życia. Opierał się na listach wysyłanych do rodziny z wielką regularnością, a także na wspomnieniach, których nie sposób wyrzucić z pamięci. Relacjonuje trudy wojny, przebieg walk, zaobserwowane cierpienie więźniów obozów koncentracyjnych, reakcje ludności cywilnej na pojawienie się w ich okolicy amerykańskich żołnierzy, śmierć przyjaciół, jednak widać, że nie posiada warsztatu literackiego, który pozwoliłby oddać to, co tak naprawdę przeżywał. Makabryczne obrazy okrutnej śmierci kolegów i wrogich żołnierzy, obawa o życie towarzysząca walkom, bezmiar okrucieństwa, jakiego można było się domyślać po obrazach z obozów koncentracyjnych to codzienność tego żołnierza, jednak ich rejestrowanie nie oddaje stanu umysłu i ducha narażonego na taką ich kumulację. W każdym razie autor nie potrafił ich przywołać w taki sposób, by czytelnik był w stanie je współodczuwać.
Czytając wspomnienia Hartmana miałam wrażenie, że przedstawia swoje przeżycia grzecznie. O szefie plutonu, który nadużywał swojej władzy napisał, że był „niemiły”. Używa też wielu słów żargonowych, charakterystycznych dla młodych ludzi z tamtego okresu, dzisiaj już archaicznie zabawnych. Trzeba mieć na uwadze, że był właściwie nastolatkiem, któremu przypadło znaleźć się na placu boju, nie oszczędzono koszmaru wojny i być może jego brak doświadczenia sprawił, że rejestrował wojnę w taki a nie inny sposób. Liczyłam jednak na więcej emocji, pokazania, jak wojna oddziałuje na człowieka, który ze zwykłego życia trafia do piekła.