Jak wyglądało osadnictwo słowiańskie i jaka sytuacja panowała na ziemiach polskich przed przyjęciem chrztu? Kim byli pierwsi mieszkańcy tych ziem: Polanie, Wiślanie, Goplanie, etc., w co wierzyli, jak wyglądały ich codzienne potyczki z życiem, sąsiadami, z samymi sobą? To pytania, które nurtują niejednego historyka-amatora. Stały się one bazą do powstania powieści Piotra Dutkiewicza, Legenda nieświętego Marcina, powieści osadzonej w czasach, gdy Światowid miał swoje ołtarze, a Lel i Polel wędrowali po świecie, wspierając dzielnych wojów.
Obecność Waligóry i Wyrwidęba nie czyni jednak z tej historii powieści historycznej, a mediewista Aleksander Gieysztor, autor Mitologii Słowian, gdyby miał możliwość przeczytać książkę, pewnie chwytałby się za głowę i serce, tak wszystko jest tu poplątane i pomieszane. I mocno uwspółcześnione. Autorowi jednak nie przyświecała myśl, by stworzyć dzieło oparte na kronikach Nestora z Kijowa, Galla Anonima, czy Konstantyna Porfirogenety, ani powieści ku pokrzepieniu serc, a jedynie, ku rozweseleniu lic. Skompilował więc ze sobą masę faktów, powrzucał historyczne fakty z czasów najróżniejszych i wrzucił wszystko do jednego wora. A właściwie do jednego Nieświętego Marcina, tworząc opowieść, która jednych rozbawi, innych rozsierdzi, a jeszcze innych zniesmaczy i oburzy.
Zaliczam się do grupy czytelników mocno rozbawionych, którzy przyjmują powieść Marcina Dutkiewicza jako formę żartu, pisaną z przymrużeniem oka. Lekką, lekkostrawną i dowcipną. Humor serwowany przez autora zdecydowanie przypadł mi do gustu, choć momentami rubaszność bohaterów wykrzywiała mi facjatę, wprawiając w konsternację. Ale cóż, taka konwencja, dlatego jestem w stanie przełknąć prawie wszystko. Ale do rzeczy. Tytułowy nieświęty Marcin, aka Marcin Igła, vel Marcin z Pszeczyny, to człek do poruczeń (zadań) specjalnych. I choć stare polskie przysłowie głosi: gdzie diabeł nie może, tam babę pośle, w przypadku plemion polskich prawdzie bardziej odpowiada stwierdzenie: gdzie diabeł nie może tam Igłę pośle. A Igła to chłop na schwał, taki co to niczego i nikogo się nie boi. Nie straszny mu Lech, Czech, ni Rus, sprytem wylatuje ponad poziomy. Niczym w XX –wiecznym Gdańsku, na kłopoty … Bednarski. Jako postać nieprzeciętna, otrzymuje nieprzeciętne zadanie. Mianowicie, stworzenie jednostki, która będzie na usługach księcia, połączenie współczesnego GROM-u z ABW. I właśnie podczas misji otrzymywanych w ramach swojej grupy specjalnej, Igła wplątuje się w szereg nieprzyjemnych przygód, które niejednokrotnie przynoszą opłakane skutki. A w tle opowiadań o przygodach Marcina z Pszeczyny i jego znajomków, przeczytać można co nieco o ówcześnie panujących stosunkach pomiędzy plemionami, wierzeniach, kulturze, etc. Jest to opowieść mocno uwspółcześniona i mocno z przymrużeniem oka: współplemieńcy Igły mogą przeprowadzać referendum, wiedzą doskonale, że reklama jest dźwignią handlu, sprzedają dlatego powierzchnie reklamowe, a Słowiańscy kapłani upraszają swych bogów o skopanie rzyci wrogom. To u Dutkiewicza dowiedzieć możemy się, dlaczego Polska jest Polską, a nie Chorwacją, Francją, czy … Dupostanem. Nie próbujcie jednak wiedzy tej upowszechniać, zwłaszcza na kolokwiach, czy sprawdzianach!
Dzięki zabawie słowem, konwencją, klasyką literatury, historią, bywa bardzo zabawnie. I absurdalnie, bo absurd goni tu za absurdem. Kultura i sztuka są tu wybebeszone, przewrócone do góry nogami, wszystko z humorem godnym Monty Pythonowskiego „Żywota Briana”. Dopiero zakończenie odchodzi od wesołkowatego tonu, daje do myślenia. Pojawia się nutka refleksji i powagi, wraz z nadzieją i obietnicą na kolejne części przygód Igły. Polecam więc książkę Dutkiewicza z czystym sumieniem. Ja ubawiłam się setnie, czego i przyszłym czytelnikom przygód Igły życzę.