Przeglądając parę tygodni temu propozycje wydawnicze wydawnictwa M trafiłam na książkę, która mnie zafascynowała. I to z paru powodów. Po pierwsze nie jest już tajemnicą, że zwracam dużą uwagę na okładki. A z tej patrzyły na mnie dwie pary oczu – tajemnicze, groźne oczy ciemnoskórego mężczyzny oraz łagodne, wpatrzone w dal oczy białej kobiety. I od razu pojawiło się pytanie – co kryje się tak naprawdę w tych oczach? Jakie uczucia, jakie myśli, jakie wspomnienia? Drugim powodem było nazwisko autorki, a właściwie informacja na okładce, że jest laureatką Nagrody Nobla. Uważam, że wypada poznawać twórczość noblistów, nawet zdając sobie sprawę, że nie wszystkie utwory są pisane „ku pokrzepieniu serc” i że możemy trafić na naprawdę trudną lekturę. Dopełnieniem mojego wyboru był opis tej powieści na stronie wydawnictwa, a przede wszystkim zdanie, że książka ta
to znakomite, trzymające w napięciu studium psychologiczne – jak zmiana otoczenia i relacji zmienia charaktery „państwa” i „służącego” ¹.
Zatrzymajmy się chwilę przy tle historycznym powieści. Akcja rozgrywa się w czasach, gdy systemem politycznym panującym w Republice Południowej Afryki jest apartheid. Jest to system bazujący na teorii głoszącej konieczność osobnego rozwoju społeczności różnych ras, a więc oparty na segregacji rasowej. Apartheid narzucał klasyfikację wszystkich mieszkańców na „białych”, „czarnych” i „kolorowych”. Kryteria klasyfikacji uwzględniały m.in. pochodzenie, wygląd i zwyczaje. Ustawy przypisały poszczególnym rasom oddzielne strefy mieszkaniowe i komercyjne, zabroniły przebywania poszczególnym rasom w określonych strefach. Wprowadzono segregację rasową w instytucjach publicznych oraz różne standardy edukacyjne, stworzono zdefiniowane rasowo kategorie zawodowe. Oddzielono też władze polityczne, jedynie „biali” mieli prawo głosu w wyborach do białych władz krajowych. Regiony zamieszkane przez „czarnych” zostały wydzielone wyłącznie dla „czarnych” jako bantustany. Zajmowały one ok. 1/8 obszaru RPA i miały w zasadzie charakter „rezerwatów”, mimo iż formalnie miały być niepodległymi państwami.
Nic dziwnego, że Nadine Gordimer tak sugestywnie potrafiła nam przedstawić ten okres w swojej twórczości. Urodziła się bowiem 20 listopada 1923 roku w Springs, mieście znajdującym się na wschód od Johannesburga. Dużą cześć swojego dorosłego życia przeżyła w RPA czasu apartheidu. Była czynnie zaangażowana w zwalczanie apartheidu jako członkini Afrykańskiego Kongresu Narodowego. I właśnie w swojej twórczości, za którą otrzymała w 1991 roku literacką Nagrodę Nobla, poruszała sprawy konfliktów społecznych na tle rasowym i psychologicznych następstw systemu apartheidu w RPA, a także inne tematy społeczno-polityczne swojego kraju i innych państw afrykańskich.
Doskonale na pewno znała również historię krwawych zamieszek w Soweto, które stanowią tło jej powieści „Ludzie Julya”. Od tego konfliktu bowiem wszystko się zaczęło To przez walki na ulicach Soweto Bam i Maureen Smales wraz z trójką dzieci musieli opuścić swoje dobra w mieście i schronić się w kilkaset kilometrów oddalonej osadzie, skąd pochodził ich czarny służący July. Przebywanie w ogarniętym walkami mieście zagrażało ich życiu, a July, który służył u nich od piętnastu lat, zaproponował pomoc. Jak z niej nie skorzystać? Tym bardziej, że July zawsze spełniał swoje obowiązki wzorowo i wydawał się z rodziną bardzo związany emocjonalnie. Na początku pobytu Smalesów w osadzie odstąpił im dom swojej matki, dbał o nich i dzieci, usługiwał im i spełniał wszystkie możliwe zachcianki. Zmieniły się jedynie warunki ich życia i to diametralnie. Z luksusu i bogactw znaleźli się nagle w biednej, brudnej, prymitywnej murzyńskiej chacie pełnej pcheł, szczurów i innego „robactwa”. Nagle zostali przeniesieni do życia, jakiego zupełnie nie znali. Życia, gdzie podstawowe zasady higieny nie mają zupełnie racji bytu; życia, gdzie czyhają miliony różnorakich zarazków; życia, gdzie smród i brud jest standardem. Do tego wszystkiego z dnia na dzień zmienia się również stosunek i zachowanie Julya. Z opiekuńczego, usłużnego, chwilami wręcz poddańczego staje się butny, wymagający, patrzący z góry. Chwilami musimy się zastanawiać, czy jest on nadal sługą, czy może relacje się odwróciły i stał się „Panem”? „Panem sytuacji” jest na pewno, bo przecież powoli przywłaszczył sobie wszystkie „atrybuty władzy” – pieniądze, kluczyki do samochodu, broń. Uzależnił od siebie całkowicie swoich białych byłych pracodawców – bez samochodu i pieniędzy nie będą w stanie opuścić osady, a bez broni… stali się po prostu nikim. Czy w tej – jakże trudnej – sytuacji Bam i Maureen pomogą sobie wzajemnie? Jak zachowa się July? Czy małżeństwu uda się od niego uwolnić? Wiele pytań można by jeszcze postawić, ale odpowiedzi na nie poznają tylko Ci, co przeczytają tę książkę.
Kto spodziewał się po tej powieści wartkiej fabuły, nagłych zwrotów akcji, dynamizmu i sensacyjnych wydarzeń, ten na pewno odłoży książkę po paru przeczytanych stronach., bowiem tego tu nie znajdzie. Pisarka buduje napięcie bardzo powoli, krok po kroku, przez tyle dni, ile trwa przejście księżyca z pełni w fazę nowiu. Fazy księżyca bowiem wg mnie symbolizują koła na początku każdego kolejnego rozdziału książki. I tak jak w tej drodze każdej nocy „ubywało” księżyca, tak samo każdego dnia zmniejszało się zaufanie „białych” do byłego służącego, aż do finału, dziwnego, otwartego, niespodziewanego, budzącego niepokój, ale jednocześnie dającego pewną, niesprecyzowaną nadzieję.
Gordimer zdecydowanie nie jest „mistrzynią akcji”, ale i nie tego wymaga się od laureatki Nagrody Nobla. Od noblistki oczekujemy rzetelności, barwnych i plastycznych opisów, porównań poruszających wyobraźnię czytelnika, wielowymiarowości portretów psychologicznych bohaterów, czyli wszystkiego tego, co kryje się pod sformułowaniem „mistrzostwo słowa” . I właśnie taką „mistrzynią słowa” Nadine Gordimer zdecydowanie jest. Jej obraz afrykańskiego buszu jest bardzo rzetelny, opisy warunków życia w prymitywnych osadach brzmią wręcz naturalistycznie – poruszają czytelnika, powodują to, że w pewnej chwili zaczynamy sami odczuwać smród panujący w chacie Smalesów, swędzenie po ukąszeniach pcheł, słyszymy i widzimy biegające wokół murzyńskie dzieci – umorusane, krzykliwe, ciekawskie.
Książka nie należy na pewno do „lekkich” – jej styl nie jest najłatwiejszy w odbiorze. Powoduje to, że często – przy jakimkolwiek odwróceniu uwagi – musimy wrócić do poprzednich kartek, przeczytać je ponownie, bo inaczej mielibyśmy problemy ze zrozumieniem całości. Każde słowo napisane przez autorkę jest bowiem bardzo ważne. Narracja, jaką się posługuje jest bardzo oszczędna, wręcz czasami skąpa w słowa – dlatego trzeba aż tak docenić tu każde jest słowo, bo ma ono niesamowitą wagę.
Taki sposób narracji powoduje również, że my czytelnicy patrzymy na wszystkie wydarzenia, na bohaterów powieści z boku, z pozycji obserwatora. Nie jesteśmy w stanie poczuć sympatii do jakiegokolwiek bohatera, nie utożsamiamy się z nim. Nie potrafimy również ich jednoznacznie ocenić, bo też żaden z nich nie zachowuje się jednoznacznie. Każda postać z książki jest niesamowicie dynamiczna, wielobarwna, każda scena pokazuje jej inną cechę charakteru.
Dodatkowym aspektem utrudniającym odbiór powieści są dialogi, szczególnie te, których uczestnikiem jest July. Tłumacz posłużył się w tym wypadku „łamaną polszczyzną”, żeby zaakcentować fakt, że July mimo piętnastoletniej pracy w domu białych pracodawców nie nauczył się języka angielskiego w stopniu wystarczającym do wyrażenia swoich myśli czy uczuć. Jego znajomość języka koncentrowała się jedynie na poziomie potrzebnym do wykonywania poleceń. Pokazuje to też w sposób bardzo dosadny stosunek białych pracodawców do czarnej służby, ich brak jakiegokolwiek zaangażowania w rozwój emocjonalny i intelektualny murzyńskiej ludności. Byli zawsze dwoma przeciwległymi biegunami – czarnym i białym, dwiema warstwami, którym nie wolno było pomieszać się ze sobą – kolor szary w tym społeczeństwie nie miał prawa wystąpić.
Wielkie brawa należą się również wydawcy powieści. Czcionka, choć niezbyt duża, to jednak nie męcząca oczu, odpowiednia interlinia, a przede wszystkim brak błędów, nawet zwykłych literówek, to już zalety leżące po polskiej stronie. Bardzo lubię takie staranne wydania, gdzie daje się zauważyć fakt, że korekta przyłożyła się do swojej pracy, co przyniosło widoczny, jakże pozytywny efekt.
Na temat okładki pisałam już na samym wstępie. Tu chciałabym jeszcze dodać jedno – tak pięknej, hipnotyzującej okładki nie miało żadne wydanie na świecie. Zresztą oceńcie to sami.
Na koniec chciałabym stwierdzić, że wg mnie Nadine Gordimer zafundowała nam wspaniałą, niepowtarzalną, bardzo intrygującą i wyjątkową ucztę czytelniczą. We mnie potrafiła rozbudzić ciekawość i spowodować, że zapragnęłam poznać jej pozostałą twórczość. I choć zdaję sobie sprawę, że nie jest to lektura łatwa, lekka i przyjemna, to jednak polecam ją wszystkim z całego serca. Tak jak powinno się poznać filmy nagrodzone statuetką Oscara, tak samo powinno się poznać twórczość pisarzy nagrodzonych Nagrodą Nobla.
¹ Nadine Gordimer –„Ludzie Julya”, Wydawnictwo M; 2013, okładka
moja ocena 7/10