Gdybym kiedykolwiek otrzymała za zadanie opisać tę książkę za pomocą jednego słowa, bez wahania odpowiedziałabym: statek. I wcale nie miałabym tutaj na myśli tylko tego, że przez większość czasu przebywamy na jego deskach, towarzysząc naszym odważnym poszukiwaczom przygód (siniaków oraz wszelakich kłopotów). Otóż samo tempo akcji „Zaklęcia na wiatr” kojarzy mi się ze statkiem wypływającym na głębokie wody: z początku zmechanizowane monstrum pozwalało sobie na drobne lenistwo, dając się prowadzić „mokremu” żywiołowi, by dosłownie chwilę później uwolnić zniewolone żagle. A te poddały się potędze wiatru, nabierając przy tym z każdym kolejnym kilometrem (rozdziałem) prędkości. Tylko czy taki obrót spraw okazał się satysfakcjonujący?
W moim przypadku – owszem! Tym samym otrzymałam szansę ze znacznie lepszym oswojeniem się z tym wyimaginowanym światem. Poznaniem go prawie że od podszewki, powoli oddając się pod kontrolę wszechobecnej magii, skomplikowanym relacjom rodzinnym oraz obezwładniającym zmysły tajemnicom. A one z każdą kolejną stroną pozwalały sobie na coraz więcej i więcej!
Oczywiście ogromne zainteresowanie wzbudził we mnie wątek smoków. Każde wspomnienie o tych majestatycznych stworzeniach, wykreowanych tutaj jako bóstwo, przyprawiało mnie o gęsią skórkę, jednakże poczułam się lekki zawód, kiedy nie doszło do stanięcia z nimi twarzą w twarz. Tak bardzo liczyłam na to, że ukażą tę swoją legendarną potęgę, o której trąbiono przez większość książki... Na całe szczęście autorka – w większym stopniu – zrekompensowała się zawiłą intrygą, gdzie pokładowy manipulator stopniowo wdrążał swój niecny plan w życie. Sianie spustoszenia przychodziło więc wolnymi falami, łagodnie naznaczającymi paluchami swoje terytorium, by w kulminacyjnym momencie rozwinąć się do fabularnego sztormu wywołującego opadnięcie szczęki aż do samej podłogi. Praktycznie do końca nie wiedziałam, kto tak naprawdę jest odpowiedzialny za całe to zamieszanie! Obstawiłam tylu niewinnych, że moja celność bez przerwy nuciła sobie refren słynnej piosenki „Mniej niż zero”. I nawet nie chcecie wiedzieć, jak bardzo przy tym fałszowała!
Kiedy zostało już zaledwie parę stron do wytłuszczonego, straszącego z oddali słowa „KONIEC”, pojęłam, że ani mi się śni go zobaczyć. Po prostu nie czułam się na siłach, aby pożegnać się z tą morską przygodą, która bez reszty mnie pochłonęła. Odwlekałam ten moment tak długo, jak tylko było to możliwe. Co rusz otwierałam książkę tylko po to, aby przeczytać zaledwie parę zdań, by ponownie ją odłożyć. Swoim zachowaniem przypominałam osoby uzależnione od wszelkich używek, które muszą się ograniczać ze względu na niski stan zapasów. Co tu dużo mówić... poczułam się zniewolona!
NIE MA LUDZI BEZ SKAZ, LECZ TYLKO NIELICZNI POTRAFIĄ TO DOSTRZEC...
W natłoku bohaterów przewijających się przez „Zaklęcie na wiatr”, gdzie ich imiona są nad wyraz oryginalne, prawie można się pogubić. Sama niejednokrotnie łapałam się na tym, że myliłam, kto jest kim, przez co przewracałam parę stron wstecz, aby skorygować swoje błędy. Z czasem jednak, wraz z lepszym poznaniem ich, z odkryciem tych charakterystycznych dla nich cech, ta bolączka odeszła w zapomnienie. Aczkolwiek na największą uwagę – moim zdaniem – zasługiwali bowiem Arion oraz Gwinto Gerk. Przesiąknięty gniewem, przygnieciony ciężarem bólu po utracie najbliższych swemu sercu ludzi młodzieniec dawał ostro popalić wujkowi. Winił go za wszelkie zło, jakie zagościło się w jego poukładanym życiu, niszczące wszystko, co do tej pory znał i cenił. Jednak nawet to nie zdołało zniechęcić Gwinta do siostrzeńca. Co więcej, widział w nim odbicie samego siebie, czym był mocno zaniepokojony. Dlatego też oddany morzu mężczyzna starał się jak mógł, by ten nie popełniał tych samych błędów, aby wystrzegał się ich jak żeglarze Krakena. Wtedy z pomocą przybywali inni członkowie załogi, jednakże w trakcie tej misji Gwinto Gerk odnalazł największe wsparcie w przyjacielu, Egricie. To właśnie ten naznaczony przez promienie słoneczne oraz przesiąknięte solą powietrze ówczesny kapitan starał się łagodzić wszelkie spory, nie oceniając żadnego z góry. Dzięki temu zdobył sympatię oraz szacunek młodzieńca, co skutkowało spokojem na statku. Ja również nie pozostałam obojętna jego magnetyzmowi. Nawet sama zapragnęłam mieć takiego oddanego przyjaciela...
DEBIUTY, WSZĘDZIE DEBIUTY...
Na jednej ze stron zetknęłam się ze stwierdzeniem, jakoby ta książka była ociupinkę „przegadana”, co nieco utrudnia zagłębienie się w zawartą w niej historię. Nie jestem w stanie się z tym zgodzić. Owszem, przydługie opisy niekiedy nużą, zbędne dialogi działają znacznie lepiej od tabletek nasennych, a zarazem przytłaczają czytelników, bo nieraz sama miałam z takim zjawiskiem do czynienia, jednakże w przypadku „Zaklęcia na wiatr” czułam zupełnie coś innego. Paulina Kuzawińska wyposażyła wielu bohaterów w spory bagaż doświadczeń, co automatycznie wiązało się z tym, że prędzej czy później będziemy mieli z nim do czynienia. Moim zdaniem, zręcznie przeplatała teraźniejszość nićmi przeszłości, a w połączeniu z barwnym, idealnie oddającym klimat powieści językiem stworzyła przy tym porywającą, magiczną historię. Jedyne, co zdawało się mnie wytrącać z równowagi, to powtarzające się kwestie powiązane z prawie że rytualnymi czynnościami. Czułam się wtedy tak, jakbym cierpiała na zaniki pamięci, chociaż nie mam z nią jeszcze problemów. Z naciskiem na jeszcze!
Podsumowując, to doprawdy niemożliwe, że tak pochłaniająca bez reszty, pozwalająca z prędkością światła odizolować się od rzeczywistości, obsadzona w fantastycznym świecie książka nie została jeszcze zauważona przez wielbicieli tego gatunku! Ja, chociaż miałam lekkie obawy, zakochałam się w tym debiucie bez reszty i przypuszczam, że w waszym przypadku byłoby tak samo. Także niech nikt nie zwleka i czym prędzej zaszaleje, sięgając po „Zaklęcie na wiatr”, by całkowicie zrozumieć, co mnie w niej tak ujęło!