Czasem tak się zdarza, że nie wiemy od czego zacząć opisywanie wrażeń po ostatnio przeczytanej książce. Bywa, że powodem takiego stanu jest zachwyt nią, czasem jest tak zła, że trudno coś o niej napisać nie używając wulgaryzmów. A czasem po prostu sami nie wiemy co o niej sądzimy. I tak niestety akurat teraz się czuję od kilku dni zabierając się do napisania czegoś o Czarach w małym miasteczku.
W książce Marty Stefaniak dzięki narratorowi wnikamy w życie kilku typowych polskich rodzin. Autorka przedstawia, więc Zbigniewa Przystawę, który wyjeżdża za chlebem do Niemiec, a kiedy wraca na zimę, zajmuje się piciem i uprzykrzaniem życia rodzinie. Łucja Wrzos to młoda lekarka, która mimo swego wieku jakby straciła życiowe siły i wszelkie nadzieje na szczęście, również w miłości. Poznajemy także burmistrza, Piotra Gorzelaka, który wiele obiecywał, miał ambitny program, ale „jakoś tak wyszło”, że utonął w korupcji. Jest także piątkowa uczennica, która ma pewien… problem z księdzem. To tylko część społeczności, tych historii jest więcej.
Poznajemy także małe miasteczko, nie znamy jego nazwy, ale może nim być każda mieścina w Polsce. Jest ono gdzieś „na końcu świata”, zapomniane, zapuszczone, wydawałoby się, że Bóg o nim zapomniał. Ale widać dobro na tym świecie od czasu do czasu przypomina sobie o tego typu miejscach. Bowiem do miasteczka przybywa pewna starsza kobieta i zaczynają się czary…
Trudno mi było stwierdzić czy książka mi się podoba czy nie, bowiem początkowo mnie oczarowała, potem trochę kręciłam nosem, by na koniec znów się wciągnąć. W ogólnym rozrachunku to udany debiut i całkiem niezła powieść.
Może zacznę minusów, by potem trochę posłodzić ;)
Otóż w środku lektury uderzyła mnie przewidywalność i bazowanie na stereotypach. Na polu fabularnym przez 2/3 książki autorka niczym nie zaskoczyła, wystarczyłoby poznać ogólny zarys historii poszczególnych bohaterów, by przewidzieć jak potoczą się ich dalsze losy. Wiadomo, że w niektórych książkach fabuła jest tylko jakby tłem, jednak książka zyskałaby gdyby była choć trochę zaskakująca na tym polu.
"Powieść zbyt realistyczna, by była magiczna, i zbyt magiczna, by była realistyczna."
Gdyby nie ten tekst na okładce to pewnie kręciłabym nosem jeszcze bardziej, bo spodziewałabym się raczej, że starsza pani będzie „czarować” dobrą radą, życzliwością i pomocą. Jednak ta powieść to taka współczesna wersja bajek, w zasadzie to baśń dla dorosłych. A któż z nas nie pamięta bajek z dzieciństwa? Każdy lubi zwycięstwo dobra nad złem i dobre zakończenie. Jednak jeśli oczekujecie takiej bajki zawiedziecie się… Bo akurat zakończenie Czarów w małym miasteczku nie jest już takie przewidywalne jak reszta książki. Szczęśliwe poniekąd także nie. I to właśnie mi się w niej podobało, a w połączeniu ze szczególnym klimatem, lekko baśniowym, ale jednocześnie połączonym z szarą rzeczywistością, który na początku nie pozwolił się oderwać stanowi niewątpliwe plusy Czarów.
Poza tym mamy tu ciekawy pojedynek dobra ze złem. Jednak tak naprawdę nie to jest w tej książce najważniejsze, bo można by się w tej chwili zatrzymać i porozważać nad tym, że być może autorka sugerowała, że po Ziemi chodzą anioły lub wróżki, jednak…
"(...) lepiej uwierzyć w siebie, niż liczyć na czarodziejską różdżkę."
To także cytat z okładki, tym razem tylnej. Zgadzam się z tymi słowami, bowiem Marta Stefaniak pokazała nam niejako dwie wersje wydarzeń, ale morał jest taki, że tak naprawdę tylko ciężką pracą człowiek jest w stanie zapewnić sobie szczęście.
Czary w małym miasteczku może nie jest książką idealną, ale wartym uwagi debiutem. Gratuluję autorce, że starała się poruszyć „cięższą” tematykę, a nie para się romansidłami czy innymi czytadłami, mam nadzieję, że będzie pisać coraz lepsze książki. A czy polecam Wam jej pierwszą powieść? Jeśli tylko czujecie, że to Wasza tematyka czy opis Was zainteresował- jak najbardziej!