Kolejna pozycja, która ma mnóstwo świetnych opinii, a ja zastanawiam się dlaczego tak właśnie jest i kompletnie tego nie rozumiem.
Książka "Za wszelką cenę" to literacki debiut Marty Lech-Białej i na wstępie muszę niestety zaznaczyć, że z tą pozycją się nie polubiłam ani trochę, ale zacznijmy od początku.
Powieść opowiada historię Julki - instrumentariuszki w szpitalu, która w swoim życiu wiele już przeszła, od tragicznej śmierci rodziców, przez chorobę (a nawet dwie, bo jedna to za mało), po brata w więzieniu. Jak na swój młody wiek, musiała się już wiele nacierpieć, ale jednak jest tak naiwna, że momentami miałam ochotę nią potrząsnąć. Na początku książki dziewczyna zakochuje się w swoim koledze z pracy - Tomku, który jest zapatrzonym w siebie, bogatym dupkiem i ani trochę nie wzbudził mojej sympatii, ale chyba tego właśnie chciała autorka. Cała pozycja opowiada historię Julki i osób z jej otoczenia, a fabuła oryginalnością nie powala i w moich oczach zdecydowanie nie dała ona rady obronić całej reszty złych rzeczy, które w tej książce się wydarzyły.
Wiele osób zachwyca się nad stylem pisania autorki, ale ja mam mu niestety wiele do zarzucenia. Co chwilę tylko "powiedziałam" i "powiedziałam", a jak już pojawia się coś innego to jest to "załkałam". Początek książki był jak dla mnie bardzo infantylny i zamiast wczuć się w wydarzenia i zrozumieć motywy bohaterów to ja śmiałam się z niektórych dialogów, typu "- Julka, myślę, że to za wcześnie, żebyście razem zamieszkali. - A ja myślę, że nie. - No dobra, to ja też tak myślę." No nie do końca tak było, ale taki właśnie był sens. Z każdą kolejną stroną było na szczęście trochę lepiej i pod koniec dało już się ten styl nawet znieść, albo po prostu już się do niego przyzwyczaiłam.
Kolejny mój zarzut tyczy się bohaterów, bo tak naprawdę żadnego z nich nie potrafiłam polubić. Julka to takie ciepłe, naiwne kluchy, a autorka na siłę starała się jej rzucać kłody (i to wszystko razy dwa, bo przecież miała dwóch facetów), żeby tylko pokazać jaka to ona jest biedna. Tomek (tak jak już wspomniałam) buc okropny. Artur niby okej, ale jednak na siłę starała się go autorka wybielić, a później robiła z niego złego, co było kompletnie niepotrzebne, bo raczej nie leżało w naturze bohatera, a miało za zadanie po prostu znów zranić główną bohaterkę. Brat głównej bohaterki - Mateusz, niby chłopak, który siedział dziesięć lat w więzieniu za pobicie ze skutkiem śmiertelnym, a taka sama mimoza jak siostra. Wszyscy ci bohaterowie byli tak przesłodzeni i wręcz nierealni, że po prostu nie mogę na poważnie odebrać tej książki. Określenia "myszko", "kochanieńka", "słoneczko" i tak dalej, pojawiały się w każdym dialogu, co powodowało u mnie odruch wymiotny i wcale mnie nie zachęcało do tej pozycji.
Największy zarzut mam właśnie do fabuły, która była po prostu... głupia. Autorka na siłę wpychała kolejne postacie i ciężko mi jest to opisać tak, żeby nie robić spojlerów i po prostu musicie przeczytać to sami, żeby zrozumieć co mam na myśli. Wprowadzane są kolejne osoby, a wystarczyłoby skupić się na np. jednej kochance zamiast wprowadzać trzy różne, bo to było już po prostu bez sensu. To samo z jakimś przyjacielem z dzieciństwa, który niczego nie wniósł do fabuły, albo siostrami, babciami, mamami i tak dalej. Po co to? Myślę, że lepiej by było, gdyby autorka skupiła się na tych głównych postaciach i lepiej to rozwinęła, zamiast poszerzać o kolejne, bezsensowne wątki i ostatecznie wszystkiemu poświęcając po jednej stronie.
Rozumiem, że zamysł był taki, żeby w jednej książce porównać dwóch mężczyzn jednej dziewczyny, ale robienie dwa razy tego samego, było po prostu nudne. Po co opisywać dwie kolacje? Oczywiście u tego "złego" było tragicznie, ale u "dobrego" świetnie, bo jakby inaczej?
No niestety w tej chwili nie mam nic miłego do napisania. Bardzo zniesmaczyła mnie ta książka, a fakt, że gówna bohaterka jednego dnia kocha Tomka i się do niego wprowadza, później z nim zrywa, a następnego dnia już KOCHA Artura i też chce z nim zamieszkać, po prostu przyprawia mnie o ból głowy.