... jak chude krowy. Jak obciągnięte skórą żebra. Jak chleb z łykiem i wymizerowane szczupaki z jeziora nieopodal domu.
Wielki głód trwa już od roku, gdy poznajemy rodzinę Mariji i Juhaniego, rok od kiedy żywią się chlebem z łykiem, rok od kiedy rozpoczynają swoją wędrówkę do Petersburga, miasta w którym ma nie być głodu. Miasta, w którym ma być chleb, w którym ma nie być tak potwornej zimy. Siedziby cara opływającej we wszelkie dostatki. Może nawet siedziby już zielonej. Wiosennej.
Tylko najpierw trzeba tam się dostać.
Marija i Juhani nie mają żadnego środka transportu. Nie pomaga im też to, że w tym czasie sieć komunikacyjna w Finlandii właściwie nie istnieje - gnani rozpaczą i głodem wyruszają pieszo na południe. Zostawiają za sobą dom, pole i jezioro. Biorą ze sobą dzieci i... I idą. Idą przez zaspy, przez zamieć. Od jednej wioski do drugiej, od jednego nieprzyjaznego gospodarza do drugiego. Tylko dzieci - Mataleena i Juha - wzbudzają jeszcze współczucie na tyle silne, żeby podzielić się z nimi cienką ,,owsianką'' na wodzie.
Bo jedzeniem ludzie nie chcą się dzielić. Sami go nie mają. Wielki głód lat 1866 - 1868 jest zwieńczeniem ciężkiego okresu składającego się z marnych zbiorów, krótkich lat, długich deszczy i wyjątkowo długich zim. Każdy czepia się życia, jak tylko może. Odbywa się masowy exodus ludności - niegdyś gospodarze, teraz żebracy, zrozpaczeni, słabi i często chorzy wyruszają w drogę w poszukiwaniu jedzenia i nadziei na przeżycie.
Często kończy się to ich śmiercią. I śmierć nie omija też rodziny Mariji. Idzie po ich śladach, zawsze obecna, zawsze w pobliżu. I nikt nie potrafi jej odgonić.
,,Jeśli cierpienie ma być próbą, to dla kogo? Czyją wiarę próbuje się oczyścić cierpieniem tych ludzi? Kto tu jest Hiobem? Ci żebracy? Nie, przecież Bóg chronił Hioba. Cierpieli tylko ci, którzy byli blisko niego.''
Wędrówka Mariji przeplata się z losami stosunkowo dobrze ustawionej, jak na te czasy, rodziny Renqvistów. Lars, bliski współpracownik senatora, niespecjalnie przejmuje się losem głodujących ludzi. Teo, jego brat, dostrzega to, co się dzieje w bardziej realistycznych barwach. Ale nie jest postacią pozytywną - nie robi bowiem nic z tą wiedzą. A jeszcze do tego, jako lekarz, wykorzystuje swoją funkcję i społeczną pozycję w taki sposób, że czujemy wobec niego obrzydzenie i niechęć. Pogardzamy nim, nawet wtedy, kiedy robi coś naprawdę dobrego - kiedy ratuje dziecko, którego ratować wcale nie musi. I kiedy zapewnia temu dziecku dobre, dostatnie życie.
,,Biały głód'' jest przerażająco zimną książką o cierpieniu - o cierpieniu bezsensownym, o cierpieniu które w żaden sposób nikogo nie uszlachetnia. To opowieść o woli przetrwania, ale nie takiej wzniosłej o jakiej zwykliśmy myśleć w tym kontekście. To coś bardziej zwierzęcego - ta siła, ta nadzieja, która pcha Mariję, Ruuniego i inne osoby naprzód, wciąż naprzód, wciąż w poszukiwaniu czegoś, co może im zapewnić kolejny dzień życia.
To też książka, która przypomniała mi, dlaczego zazwyczaj nie czytuję literatury skandynawskiej - Aki Ollikainen opisuje rzeczy takie, jakimi są. Nie uwzniośla ich, nie pudruje, ale też nie przyciemnia obrazu, nie dramatyzuje go. Ta bezduszna bezpośredniość opisów jest dla mnie niesamowicie przygnębiająca. Jest jak jest, inaczej nie będzie, zdaje się mówić autor. I to jest naprawdę okropne.
I pewnie też to sprawiło, że chociaż opowieść ta jest cienka - liczy sobie niecałe 110 stron - to była dla mnie naprawdę trudną i ciężką lekturą. Są w niej też fragmenty typowo psychodeliczne - majaki i wizje, sny sprowadzone przez głód, co sprawia, że powieść nie tyle się czyta, co przedziera się przez nią. Do przodu, wciąż do przodu.
Do końca.
Który to koniec daje jednak nadzieję.