Chropowatość.
Tak, to jest pierwsze słowo które przyszło mi na myśli podczas lektury tej książki i towarzyszyło przez większą część czasu, który poświęciłem na obcowanie z nią. Chropowaty, nieprzyjemny styl zakrywał wszystko. Akcję, dialogi, to, jak autorka starała się nam pokazać o co w tym wszystkim chodzi. Jakieś takie nieprzyjemne niedorobienie, niedostosowanie sposobu w jaki to zostało napisane do tego, co powinni otrzymać czytelnicy - non stop. Jakby sam język, samo budowanie zdań przerastało panią Bondę, jakby nawet tego nie potrafiła. I nie idzie o to, że to jest po prostu źle napisane. To jest napisane właśnie tak, że ów dziwny (i na pewno nie w jakimś potencjalnym dobrym znaczeniu słowa "dziwny") styl przesłania nam całą tę opowieść.
I zasłania nader skutecznie, skoro mamy taki a nie inny styl, to nie zwracamy już wielkiej uwagi na to, że z jakiegoś powodu to szef ma tu się wkupywać w łaski podwładnych, z to, że najpierw dowiadujemy się, że główny bohater cierpi po stracie najbliższej osoby, a potem nijak po nim tego nie widać (ani też tego, że np. zaangażowanie z sprawę pomogło mu nie myśleć o tym), na to, że pan Minister ciągle się nam pojawia a w ogóle się nie... pojawia, każdym razie jako postać działająca., Ba, nawet to, że postacie bez powodu zaczynają się śledczym przyznawać do swoich przewinień może nam umknąć. Wszystko to, co w normalnej powieści by raziło, tu zwraca uwagę w o wiele mniejszym stopniu. Potykamy się po prostu ciągle o ową formalną chropowatość, to i jak mamy zwracać uwagę na owe kiksy?
Trochę śmiesznie wychodzi to, jak pisarka przypomina sobie od czasu do czasu, że wykreowany przez nią protagonista ma przecież być profilerem i zaczyna on znienacka snuć swoje profilerskie rozważania (bo przecież to jest psycholog śledczy, pamiętam o tym czytelnicy!), by potem nagle przestać je snuć. Generalnie to jedna z wad tej powieści - autorka nagle przypomina sobie, że musi dać postaciom jakieś cechy i zaczyna dawać im jedną z drugą, z prędkością karabinu maszynowego po prostu, by dwie strony później zapomnieć o tym (albo może raczej nie dawać już więcej rady) i wracać do po prostu tego, że usiłuje snuć swoją opowieść. Byłoby to nawet ciekawe doświadczenie czytelnicze - ale nie jest, bo wciąż i wciąż potykamy się o ową podstawową chropowatość tekstu i nawet tą jej zabawną niekonsekwencją nie możemy się jako odbiorcy powieści pobawić.
A może jednak coś się przebija przez tę chropowatość? - zapytacie. Coś tam tak, jest taka jedna scena, którą autorka planowała chyba jako wielki powieściowy zwrot akcji (tak, tak, chodzi mi o moment, w którym zapoznajemy się z kwestią autorstwa książki). I ona jest wyraźnie lepiej napisana. Jakby pani Bonda napięła się i uznała "no, to to już mi się musi udać". Jest więc ona nie taka zła sama w sobie, tyle, że... co z tego, skoro nie jest ani mądra, ani nic z niej nie wynika?
Osobnej wzmianki wymaga kwestia zakończenia. Tu znów pisarka dawała z siebie wszystko. I by w miarę dobrze je napisać i byśmy byli zaskoczeni i by wynikało ono z poprzedniej partii powieści (notabene to znów nieco zabawne, że właśnie z poprzedniej partii, nie z całości, na to już jej nie było stać). Fajnie, ale... ta końcowa scena właśnie nijak nie wyjaśniała, czemu one obie chcą to zrobić (muszę tak pisać, urok niespoilerowej recenzji :) ). Właśnie nie dowiedzieliśmy się z niej czemu tego chcą. Więc co - pani Bonda daje z siebie wszystko i dalej jest źle?
Sekta, malwersacje finansowe, dziwaczne pochówki, stosunki polsko - niemieckie, księża - geje, rozważania o tym, jak motyl cierpi wydostając się z kokonu, hodowla kangurów na ziemiach polskich, nawet kilka prób podkręcenia dialogów miedzy poszczególnymi postaciami w Mrozowym zupełnie stylu - wszystko to tutaj jest. Tyle, że niczego się z powieści samozwańczej królowej polskiego kryminału o tych sprawach nie dowiesz i czytanie o tym nie da ci grama czytelniczej satysfakcji. Serio