Ben w zasadzie nie miał zbyt wiele szczęścia w swoim krótkim, dwunastoletnim życiu. Porzucony przez biologicznych rodziców większość dzieciństwa spędził w różnych sierocińcach i domach zastępczych, gdzie nauczył się jednego: wszystkie ważne osoby w jego życiu prędzej czy później znikną. Znikną bez zapowiedzi i bezpowrotnie. Nawet, jeśli będzie próbował się z nimi jakoś skontaktować.
Z tym znikaniem Ben zaczął radzić sobie za pomocą racjonalizacji - po co się przyzwyczajać, skoro...?
I pewnie byłoby pod tym względem gorzej, gdyby nie Tess - jego matka adopcyjna. Kobieta, dzięki której chłopiec znowu zaczął mówić. Tess jest osobą bardzo energiczną, radosną i do szpiku kości dobrą. To ktoś, dla kogo życie jest Podróżą - i to przez duże P. Tego właśnie stara się nauczyć chłopca.
Jest jeszcze Flip. Mały, porzucony piesek, którego Ben znajduje kiedyś na ulicy. Flip, szorstkowłosy obraz nędzy i rozpaczy, wybiera sobie chłopca - pewnie wie, swoim psim szóstym zmysłem, że ten mały nerd z inhalatorem (Ben ma astmę) doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak to jest być porzuconym i samotnym.
Ta dwójka wkrótce staje się nierozłączna.
I wkrótce dołącza do nich Tęczowa Dziewczyna - Halley. Starsza o rok, niesamowita, kreatywna i kolorowa istota żyjąca gdzieś w przestrzeni między domem, a biblioteką. Dziewczynka, która chce zostać pisarką i stworzyć dokładnie sto jedenaście książek. Bo sto jedenaście to jej szczęśliwa liczba. Tylko jeszcze, gdzieś w międzyczasie, musi pokonać chorobę.
Ta trójka bohaterów - Ben, Flip i Halley - dokona naprawdę niesamowitych rzeczy, wymyśli bardzo sympatyczną książkę (,,Magiczne pudełko'') i sprawi, że życie przynajmniej kilku dzieciaków stanie się zwyczajnie lepsze.
,,Gdy do domu przyszła za mną przyjaźń'' skojarzyła mi się w pewnym momencie z ,,Mostem do Terabithii'' - mamy tu w sumie prawie taki sam schemat. Jest chłopiec, który nie ma zbyt wielu przyjaciół (jeśli jakichś w ogóle), jest niesamowita dziewczynka, która zmienia jego życie... I chociaż od pewnego momentu wiemy, że będziemy płakać, to książka Paula Griffina jest od powieści Katherine Paterson lżejsza, jaśniejsza i powiedziałabym, że jest też bardziej optymistyczna w swojej ogólnej wymowie.
Bo jest w niej zawieszona w powietrzu magia - magia chwil pozornie ulotnych, ale tak naprawdę takich, które zostają w naszej pamięci na zawsze. A przez to, że w niej zostają - trwają tam na wieki i ,,na wyciągnięcie ręki''. Bo w każdej chwili możemy je przywołać. W każdej chwili możemy przeżyć je jeszcze raz.
W najgłębszym sensie, to opowieść o tym, że nic tak naprawdę nie przemija, jeśli sami tak nie zdecydujemy. Że osoby, które odeszły wciąż są przy nas, dzięki naszej pamięci. Że dzięki przyjaźni i zaufaniu świat może stać się lepszym miejscem. I że warto być sobą, i robić dobre rzeczy, nawet, jeśli nie będzie się widziało ich długofalowych skutków.
To piękna, mądra i poruszająca książka, która jest w zasadzie doskonałą lekturą dla każdego czytelnika w wieku 10+. A i dodatkowo rodzice mogą ją wykorzystać jako wstęp do rozmowy z dzieckiem na temat uczuć, pierwszych miłości, gnębienia w szkole i śmierci oraz poczucia gniewu i niesprawiedliwości, który się z nią często wiąże.
Polecam.