Żyli w dwóch różnych światach. On, znany radiowiec, celebryta. Ona, pasjonatka fotografii z małej podkarpackiej miejscowości. Prawdopodobieństwo, że się spotkają było niewielkie, ale los skrzyżował ich drogi więcej niż raz, zmieniając ich życie o 360 stopni.
Michał przeprowadza się wraz z narzeczoną do Polany, gdzie odziedziczył dom po dziadkach. Chce odetchnąć od warszawskiego zgiełku i uporać się z przeszłości. Ich sąsiadką jest Iga. Lubiana przez mieszkańców osady, ale prowadząca raczej samotny tryb życia. Kobieta opłakuje męża, który zginął w tragicznych okolicznościach. Czy bieszczadzkie odludzie okaże się dobrym miejscem do lizania ran?
„Zaklinaczka motyli” okazała się powieścią przewidywalną, ale bardzo przyjemną w czytaniu. Dla mnie okazała się wyjątkowa, bo najbardziej polubiłam w niej tę złą, tę co była niemiła i miała nabruździć. Jak już wspomniałam Michał, jeden z dwójki głównych bohaterów, przyjeżdża do Polany z narzeczoną. Ewelinie, bo tak ma ona na imię, niezbyt podoba się głusza, do której wywiózł ją ukochany. Uwielbia wielkie miasto i życie w błysku fleszy. Jest dumna ze swojego statusu celebrytki. Nie jest to najsympatyczniejsza osoba na świecie i dość szybko zostaje zaszufladkowana jako „lalunia”. Od samego początku powieści miałam wrażenie, że autorka potraktowała ja zbyt surowo. W Ewelinie widzę nie tylko egoistyczny charakter, ale kobietę, której świat również się zawalił. Przez cztery lata była w związku z mężczyzną, który nagle się zmienił. Trauma Michała oddziałuje również na jego narzeczoną. Słynny radiowiec najpierw pokochał piękną, wypacykowaną modową vlogerkę, a potem oczekuje od niej zmiany. Czy ona musi się na nią godzić skoro jest nieszczęśliwa,? Czy musi rezygnować ze standardu życia, który tak lubi? To, że Ewelina przelewa swoje żale na nowe otoczenie, nie jest może szczególnie dojrzałe, ale widać inaczej nie potrafi. Jej też należy się odrobina zrozumienia, którego od autorki książki nie dostała.
Drugą cechą „Zaklinaczki motyli”, która mi się spodobała jest emanujący z niej spokój. Nie wiem, czy jest to zasługa bieszczadzkiego tła i sielskości, która z niego emanuje, czy dojrzałych, nieszukających zwady bohaterów (no może poza wspomnianą wcześniej Eweliną, ale ktoś musiał zadbać, żeby coś się działo) – pewnie wszystkiego po trochu. Wrażenie jest przyjemne, bo mamy postacie, które dźwigaj ciężki bagaż doświadczeń, ale czujemy, że one sobie z tym poradzą. Czy faktycznie uporają się z nimi, tego wam nie zdradzę. Piszę o tym, dlatego, ponieważ znam osoby dla których ważne jest, aby fabuła książki nie denerwowała. Ma wciągać, ale nie drażnić nerwów. „Zaklinaczka motyli” to powieść, która może spodobać się tej grupie czytelników.
Agnieszka Stec-Kotasińska napisała lekką obyczajówkę o ciężkich problemach. Takich, z którymi trudno się uporać, bo zazwyczaj siedzą głęboko w nas, a ich wyciąganie bywa bolesne. Ona włożyła dużo ciepła, które miało je wydobyć z bohaterów. W efekcie mamy książkę niczym górski szlak, który oświetla słoneczko. Może jest kamienisty, ale jak miło napawać się otaczającym go pięknem.