O tym, że są to wspomnienia wychowawcy, a nie złodzieja, czy klawisza, wiedziałem z podtytułu, ale pewnym zaskoczeniem było to, że jako wychowawca autor pracował tak krótko i tak dawno temu. Ale trudno… Zamknięty świat więzień wydaje mi się po prostu interesujący, egzotyczny, więc skorzystałem i z tej okazji, żeby czegoś więcej się o nim dowiedzieć. Tym bardziej, że czytałem już wspomnienia samych złodziei oraz klawiszy, ale wychowka to jeszcze nie. Wprawdzie w tym świecie wychowawca to też klawisz, ale to już specyfika tamtejszej nomenklatury, według której albo jesteś po tej stronie, albo po tamtej – trzeciej opcji nie ma, nie istnieje.
O kilku latach pracy w roli wychowawcy więziennego opowiada człowiek, który trafił do tego zawodu w pewnym sensie przypadkowo, a może po prostu oportunista. Młody absolwent historii znalazł sobie pracę tam, gdzie obiecywano mu mieszkanie (i wyższe zarobki). Gdyby nadal uczył w szkole, to miałby na nie szansę znacznie mniejszą i to po zdecydowanie dłuższym czasie niż „w resorcie”.
Gdyby ktoś wcześniej powiedział mi, że dziesięć lat spędzę za kratami jako funkcjonariusz Służby Więziennej, popukałbym się w głowę. Ja, człowiek, który całym sobą był zaprzeczeniem tego, co niesie za sobą jakaś służba mundurowa. Pacyfista z przekonania; gość, którego nigdy nie fascynował mundur, a uniknięcie służby wojskowej było dla niego równie ważne jak obrona pracy magisterskiej. Ale cóż, życie przynosi różne i zgoła niespodziewane scenariusze. Zawsze gdy gdzieś w jakiejś powieści czytałem taką sentencję, uważałem ją za nieco wydumaną i przywoływaną przez autora na potrzebę chwili. Przekonałem się jednak na własnym przykładzie, że to prawda*.
Wychowawca w więzieniu lub areszcie śledczym (na etacie oficera służby więziennej, po szkole oficerskiej) miał obowiązek prowadzenia resocjalizacji, przekonywania więźniów, by w przyszłości przestrzegali prawa, pomagać im w nawiązywaniu normalnych relacji z rodziną, przekonywać do uczciwej pracy itp.
To wszystko, oczywiście, chciałem robić i starałem się. Tylko jak, skoro na oddziale miałem zamiast osiemdziesięciu czasem stu siedemdziesięciu ludzi?**.
Odrobinę zdziwiła mnie postawa autora w kilku sytuacjach. Na przykład kwestia jego zbyt długich włosów. Decydując się na służbę więzienną, godził się z pewnymi zasadami i wymogami regulaminu, a właściwie powinien się godzić, bo w rzeczywistości jakoś tego nie robił. Za nieregulaminową fryzurę ponosił konsekwencje sam, ale też cierpieli przez niego inni ludzie, współpracownicy, przełożeni. Albo wykorzystywanie więźnia, krawca z zawodu. Za kilka paczek herbaty szył taki więzień kurtkę panu wychowawcy. Z herbaty robił złodziej tzw. czaj (to herbata tak przygotowana, że stawała się środkiem zmieniającym świadomość, takim więziennym narkotykiem), co oczywiście było bardzo surowo zabronione, ale według pana wychowawcy wszyscy byli zadowoleni, bo elementem takiego układu była cicha zgoda na produkcję czaju.
Wiele historii opowiadanych przez autora wręcz prosi się o jakieś szersze przedstawienie, o ciąg dalszy, ale czegoś takiego nie ma, niestety. Kiedy w więzieniu wylądował dawny minister, a może vice, opowiadał o niesamowitych zdarzeniach, jakie miały miejsce, gdy do jakiegoś zakładu pracy przyjeżdżał z „gospodarską wizytą” Edward Gierek, pierwszy sekretarz PZPR. No i… i koniec. Nie ma żadnego, jednego choćby, przykładu tych „wizyt”. Clou stanowi informacja, że w więzieniu siedział też pewien (nieznany z nazwiska) prominent.
Po sześciu latach i zaliczeniu stanu wojennego, w czasie którego naczelnik ciągle straszył mnie sądem za niesubordynację, miałem już dość pracy w areszcie. Nawet nie tyle byłem zniechęcony do pracy z przestępcami, ile miałem dość naczelników i karierowiczów, głupich, niespójnych przepisów i idiotycznej „nowomowy”, tak charakterystycznej dla służb mundurowych***.
Na „Schowanych do wora” składa się wiele króciutkich rozdziałów, przez które przewijają się dziesiątki osób – w większości złodziei, ale też i klawiszy – jednak osoby te i zdarzenia opisane są bardzo skrótowo, sygnalnie wręcz. Są też rozdziały dotyczące okoliczności i wydarzeń, na przykład stan wojenny i internowania. Zwykle jednak jest to sucha relacja z ciekawych spraw i zdarzeń, opowiedziana przez kogoś, kto wiele pamięta, ale nie ma talentu gawędziarskiego. To relacje typowe dla komentatora, może sprawozdawcy sportowego, który na swoje treści dostał w gazecie bardzo mało miejsca, więc ogranicza się do podstawowych faktów. A szkoda… Ostatecznie uważam, że to całkiem niezła książka, jednak można to było zrobić znacznie lepiej.
--
* Andrzej Flügel, „Schowani do wora”, Novae Res, 2020, s. 8.
** Tamże, s.151.
*** Tamże, s. 186.
Książkę otrzymałem/otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl