Arundhati Roy to indyjska działaczka społeczna i polityczna, urodzona w 1961 na prowincji Indii, mieszkająca w New Delhi. Koncentruje się głównie na publicystyce związanej ze swoją działalnością (jest zagorzałą przeciwniczką globalizacji), ale jest też wszechstronnie utalentowana, tworzy scenariusze filmowe i eseje, a w roku 1996 napisała powieść: "Bóg rzeczy małych", którą spowodowała niemałe zamieszanie w świecie literackim. Utwór ten przyniósł jej natychmiastową międzynarodową sławę (przełożono go na 17 języków) i komercyjny sukces, a w 1997 roku dzięki niemu autorka zdobyła Booker Prize.
Książkę przeczytałam w 2000 roku, kiedy ukazała się w polskim przekładzie i od razu podbiła moje serce.
"Bóg rzeczy małych", to powieść w dużym stopniu autobiograficzna. Akcja umiejscowiona jest w Kerali, w której urodziła się i dorastała autorka. Jest to stan w południowo-zachodnich Indiach, na Wybrzeżu Malabrskim. Nazwa: Kerala pochodzi od słów "kera" i "alam" (kraina palmy kokosowej) i trzeba przyznać, że jest ona wysoce adekwatna i trafna jak na określenie tak malowniczego miejsca. Arundhati Roy na tyle blisko związana jest ze środowiskiem filmowym (jej mąż Pradip Krishen jest reżyserem), że doskonale zdawała sobie sprawę, że miejsce w którym spędziła dziecińswo stanie się idealną scenerią i świetnym kontrastem dla historii, którą chciała przekazać. Kerala to teren rolniczy, z plantacjami herbaty, uprawami ryżu, palm kokosowych, kauczuku, pieprzu, wanilii i cynamonu. Wszystko to stanowi feerię barw i zapachów, którymi powieść jest przesycona.
Warto przed przystąpieniem do lektury przyswoić sobie nieco wiedzy na temat stosunków połecznych panujących w Kerali, bo jest to region niezwykły, gęsto zaludniony, a populację tworzy szczególny zlepek wielu kultur. Obok siebie współisnieje kilka religii, które koegzystują na zasadzie względnej tolerancji (niestety zdarzają się krwawe ekscesy). Większość mieszkańców (jak nestorzy rodziny głównych bohaterów powieści) to ortodoksyjni hinduiści (ok 56% społeczeństwa), poza tym żyje tu sporo chrześcijan, wyznawców islamu oraz judaizmu i innych religii. Teren ten w przeszłości wielokrotnie poddawany był wpływom brytyjskim, holenderskim i portugalskim (kolonie), silne były wpływy komunistyczne, więc nie może dziwić swoisty misz-masz kulturowy. Mieszkańcy tego regionu (tak jak bohaterowie powieści) często wykazują pro-brytyjskie lub pro-amerykańskie nastawienie. Wydawać by się mogło, że powyższe okoliczności, a także fakt, że zdarzają się małżeństwa "mieszane" - nastawia mieszkańców kosmopolitycznie i tolerancyjnie, ale Arunhati Roy szybko obala ten mit. Trzeba wyraźnie podkreślić, że pomimo fascynacji życiem "zachodnim" - ortodoksyjni Hindusi w swoich domach pod płaszczykiem nowoczesności nadal sztywno przestrzegają podziałów społecznych, kast, rozgraniczenia ról i praw mężczyzn i kobiet. Małżeństwa dopuszcza się w zasadzie tylko z przedstawicielami własnej społeczności, córki po rozwodzie trafiają poza margines społeczny, a dzieci, których rodzice się rozwiedli stają się dziećmi gorszego gatunku... Przykładem - taką swoistą "alegorią" stosunków społecznych panujących w Kerali jest w powieści postać Pappaćiego. Wygląda jak angielski dżentelmen, jeździ plymouthem, a przy każdej okazji maltretuje swoją rodzinę, odgrywając na niej własne frustracje zawodowe.
Spotkałam się w z zarzutami czytelników, że książka nie spełnia ich oczekiwań, ponieważ nie ukazuje tradycyjnych Indii. Co prawda Arundhati Roy dostarcza sporą dawkę egzotyki wraz z pejzażem, zapachami korzennymi, strojami, a nawet z tancerzami Kathakali (słynnego teatru wywodzącego się z ceremonii religijnych), ale faktycznie, nie są to do końca Indie tradycyjne, pisarka stworzyła raczej kulturowy indyjsko-brytyjsko-amerykański melanż...
Wydaje mi się, że dla tej powieści potrzeba nieco szerszej perspektywy. Wtedy zaobserwujemy zjawisko podobne do tego, jakie zachodzi w Europie, mianowicie - ciągłe zacieranie różnic między regionami. To dotyka nie tylko nas, staje się także udziałem innych społeczności, w tym przypadku prowincji Indii. Musimy też zdawać sobie sprawę, że każdy kraj, który chcemy poznać, ma różne oblicza (Indie, to nie tylko barwne sari) i trzeba otworzyć się na jego różne odcienie. Wyobraźmy sobie, że ktoś uparcie chce poznać Polskę tylko przez pryzmat serialu o Janosiku...(!)
Czytając powieść zyskujemy świadomość, że w coraz większym stopniu zarówno my - Europejczycy, jak i Hindusi po drugiej stronie kuli ziemskiej - jesteśmy mieszkańcami wielkiej globalnej wioski, niestety z wszystkimi wynikającymi stąd wadami. I chociaż autorka zachowuje spory dystans do tego zjawiska - zaczynamy rozumieć alterglobalistyczne dążenia Arunhati Roy już jako społecznej działaczki...
Największym atutem książki jest jej język. Autorka od pierwszej strony zachwyciła mnie liryczną stylistyką, a przy tym wykazała się niezwykłą znajomością psychologii i wrażliwości dziecka, by przedstawić świat z jego punktu widzenia. Jej proza jest pełna magii i bardzo plastyczna. Zachwyca mnie to, że że poszczególne sceny (wypełnione rekwizytami i detalami; harmonijnie i z lekkością skomponowane w rytmie: teraźniejszość - retrospekcja) przesuwają się jak kadry w gotowym scenariuszu. Nie powinno to jednak dziwić, skoro wiemy, że autorka zna świat filmowy od podszewki. Jej dramatyczna, pełna poezji i pod każdym względem wyjątkowa powieść ma DUSZĘ...Czytelnik od pierwszej strony, zatapia się w sugestywnych opisach przyrody, oddycha gorącym, pełnym kurzu - w okresie suszy i wilgotnym, parnym, przesyconym różnymi zapachami powietrzem - w okresie monsunów; a także zanurza się w dusznych od emocji relacjach bohaterów powieści. "- To co, jakie masz plany? - spytała niepewnym głosem. - Jak długo zostajesz? Już zdecydowałaś? Rahel próbowała coś powiedzieć. Efekt był poszarpany jak kawałek blachy z puszki. Podeszła do okna i otworzyła je. Aby zaczerpnąć świeżego powietrza. - Zamknij, kiedy już się naoddychasz - powiedziała Baby Koćamma, zatrzaskując twarz jak szafę."
Bohaterami książki są biźnięta, które przejeżdżają wraz z matką po jej rozwodzie do Ajemenem - małej wioski w Kerali, gdzie żyją w miarę szczęśliwie przeżywając swoje dziecięce radości i troski, aż do momentu, gdy wydarzyło się WIELKIE ZŁO, i spowodowało, że ich dzieciństwo rozbiło się jak kruche szkło. Dramat, który się rozegrał jest osią powieści. Czytelnik rzucony zostaje w sam środek rodzinnej tragedii, po czym cofa się w czasie i przygląda się jak bohaterowie kroczą bezwiednie lub pchani są ku swemu przeznaczeniu.
Jednak nie tylko tragiczny wypadek wpłynął na los tych dzieci o wrażliwych sercach i ich matki o niepokornej duszy, (tak jak mały kamyk jeszcze nie zapowiada lawiny) lecz suma różnych z pozoru nic nieznaczących zdarzeń, złych decyzji, opacznie zrozumianych słów, manipulacji i uprzedzeń społecznych. "Może to prawda, że wszystko może się zmienić w ciągu jednego dnia. Że parędziesiąt godzin może wpłynąć na bieg całego życia. A kedy tak się stanie, te parędziesiąt godzin, jak ocalałe resztki spalonego domu - zwęglony zegar, osmalona fotografia, przysmalone meble - trzeba wyjąć spośród zgliszczy i obejrzeć. Zachować. Wytłumaczyć. Małe zdarzenia, zwyczajne rzeczy, stłuczone i na powrót sklejone. Nasycone nowym znaczeniem, nagle stają się zbielałym kośćcem opowieści. A jednak teza, że wszystko zaczęło się od przyjazdu Sophie Mol do Ajemenem, jest tylko jedną z możliwych. Równie dobrze można utrzymywać, że naprawdę (..) wszystko zaczęło się w dniach, kiedy stanowiono Prawa Miłości. Prawa, które mówiły kogo i jak należy kochać. I jak bardzo." Szperamy więc w zgliszczach i nadwęglonych skorupach utraconego dzieciństwa młodej kobiety, dokonujemy wiwisekcji jej wspomnień, przeglądu parudziesięciu godzin feralnego lata i próbujemy znaleźć jakiś wartościowy przedmiot, okruch, coś co pozwoli przywrócić jej brata do życia...
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że powieść "Bóg rzeczy małych" jest niedoceniona.
Nie mogę zgodzić się z opinią, że jest zbyt dołująca i tragiczna, bo co prawda jest to książka o powtarzających się, bolesnych powrotach do domu rodzinnego...o kruchości magicznego okresu jakim jest dzieciństwo i dramacie wynikającym z bycia dorosłym...o tym, ile złego może uczynić zgorzkniałe serce starej kobiety...o współczesnych Indiach, w których skrzywdzonej kobiecie odmawia się prawa do szczęścia...- ale też o tym, że walka o ukochaną osobę jest ciężka, ale nie beznadziejna...
Jednak nie przeczę, że książka jest trudna, nie może być inaczej, osobiście odbieram ją jako powieść - manifest, z mocnym akcentem na krzywdę ludzką. Prawdą jest jednak, że Arundhati Roy coś ze mną zrobiła, urzekła mnie tak, że ciągle do niej wracam i wciąż od nowa chcę czytać o uroczych bliźniętach, o dzieciach, które BÓG na chwilę stracił z oczu, a potem jakoś zapomniał się o nie upomnieć, więc ich patronem pozostał tylko...bóg rzeczy małych.