„Błazen pojawił się w chwili, kiedy człowiek zauważył, że ten obok myśli inaczej, mało że od niego, ale inaczej od ich fratrii, inaczej od całego premiera - i wtedy ów bystry obserwator zdziwił się, może zaśmiał, potem zaczął przekonywać, złościć się i w końcu albo dziwaka wypędził, albo zabił. Ten „inny” , w dodatku słabszy i mniejszy, zrozumiał w nagłej chwili olśnienia, że ten śmiech to jego ostatnia szansa. Błazen to społeczny archetyp […]. To także bohater numer jeden, by nie powiedzieć dziecko ludowej kultury śmiechu”. [s.25]
No i jest to bardzo, ale to bardzo przyjemna lektura. Mogłaby być nowocześniejsza w formie, przekazie i języku (książkę Słowiński napisał w drugiej połowie lat 80, ta edycja to rok 2021), ale faktograficznie? Kapitalnie zbiera wiele wątków, historii i analiz w jednym miejscu.
Błazen to taki słodko-gorzki temat. Nigdy nie pojawia się w naszej świadomości tylko w jednej postaci - śmiechu. Zawsze, ale to zawsze konotuje także gorycz, bezradność, jakąś głębszą mądrość, którą rzadko kojarzy się z beztroską.
Jest coś dojmującego w fakcie, że - jak podkreśla autor - z końcem renesansu instytucja błazna przekształciła się w Europie w fikcję/zawód twórcy, filozofa, pisarza. Coś dojmującego, ale i trochę obraźliwego, zwłaszcza dla niektórych przedstawicieli trzech wspomnianych zawodów.
„Kroniki historyczne pełne są relacji o represjach, jakie spadały na ludzi śmiechu. Śmiech uznawano za rodzaj agresji, za formę ataku na system obowiązujących norm społecznych i wartości, stanowił groźną, bo obezwładniającą potencjalnych przeciwników formę podania prawdy”. [s.69]
Tymczasem, co podkreśla Słowiński, na dworach królewskich i magnackich fikcję błazna zdarzało się pełnić i szlachcicom, i duchownym. Dużo zależało od potrzeb konkretnego dworu, od warunków socjoekonomicznych, wreszcie - od czasów.
No dobrze, rozpędziłam się, nie wyjaśniając, czym jest „Błazen” Słowińskiego.
A jest sporych rozmiarów monografią tej wszechobecnej postaci od czasów starożytnych po jej zanik (w Europie to panowanie Ludwika XIV, w Polsce - Stanisława Augusta), oraz tego, jak pojawiała się w literaturze. Jakie funkcje pełniła, co mówiła? Książka - jak można wyczytać z mojego opisu - składa się z dwóch części. W pierwszej autor kreśli studium postaci błazna, podkreślając jego dwuznaczny charakter. W drugiej części Słowiki pokazuje jak o postaci tej pisano w literaturze europejskiej oraz - co ciekawe - opisując pojawienie się gatunków literackich, które funkcje błazna przejęły.
To gorzka w lekturze książka.
Słowiński pokazuje, jak śmiano się z osób z niepełnosprawnościami fizycznymi czy psychicznymi. Jak sprzedawano je, dawano w prezencie, jak je bito, szczuto psami - wszystko w ramach zabawy. Pisze o szkołach błaznów, o całych rodzinach zajmujących się „modyfikacjami” ciał dzieci, by te mogły stać się źródłem rozrywki. Coś, czego współczesność raczej nie zrozumie. Chociaż - i o tym nie zapominajmy, że w wielu miejscach świata, także w Europie, są ludzie okaleczający niemowlęta po torby te mogły zarabiać żebrając. Pytanie: „jak bardzo się zmieniliśmy?” zostawiłabym na razie otwarte.
Niezależnie od wszystkiego - błaznowie zawsze było traktowani źle, raczej jak inwentarz żywy, niż jak ludzie. Historia, którą przytaczam poniżej skończyła się dobrze, ale ile było takich, które miały inne zakończenie?
„Człowiek ten [niejaki Bertoldo - dopisek autorki opinii] w 503 roku został przedstawiony królowi Lombardii, Albinowi, na jego dworze w Pavii. […] Był karłem - mierzył 120 cm, miał garb, pałąkowate nogi i przeraźliwie szpetną gębę. Na jego widok dwór oniemiał, by po chwili ryknąć śmiechem. Damy rzucały w karła kąskami jadła, mężczyźni szczuli psami. „Myślałem, że król jest mądrzejszy” - powiedział Bertoldo głośno i zawrócił do wyjścia. Król, dotknięty obelgą do żywego, skazał karła na śmierć przez powieszenie. Bertoldo poprosił, by okazał mu ostatnią łaskę i pozwolił samemu wybrać drzewo, na którym ma zawisnąć. Król się zgodził. Po pewnym czasie dowódca gwardii królewskiej powiadomił swego pana, że karzeł już sobie wybrał drzewo: była to zaledwie odrosła od ziemi wątła sosenka”. [s.113]
No dobrze, wróćmy do książki
Jak pisałam - warta czasu, który nad nią spędziłam. Dobrze napisana, rzetelnie podbudowana pracami naukowymi Bachtina, Freuda, Junga, Bachtina, Krzyżanowskiego, Geremka, Bachtina, Żygulskiego. Wspominałam już o Bachtinie? Trochę sobie żartuję, bo obudziły mi się wspomnienia ze studiów, kiedy to raz, słysząc nazwisko „Bachtin”, dostałam czkawki ze stresu. Na szczęście mój organizm reaguje teraz nieco inaczej i doceniłam poniekąd walory Bachtina.
Jedną z najciekawszych konkluzji, która została mi po lekturze Słowińskiego jest to, że ogólnie o błaznach wiemy całkiem sporo. O ich historii, recepcji literackiej, znaczeniu, roli itp itd. Ale o pojedynczych, konkretnych osobach - nic. Kim był Bertoldo? Kim były błazny z „Las Meninas” Velazqueza? Co wiemy o ich rodzinach, pochodzeniu, o tym, co lubili, czego się bali? Nic. Błazen zdaje się być rzeczownikiem zbiorowym, nawet jeśli ma liczbę pojedynczą i mnogą.
Patrzmy choćby na takiego „naszego” Stańczyka. Ile o nim wiemy? Niewiele, ot, że miał na imię Stanisław i nie był biedny na starość.
Bardzo polecam „Błazna. Dzieje postaci i motywu” Michała Słowińskiego. To nie tylko fakty i ich drobiazgowa, zrozumiała i pięknie prowadzona analiza, ale i piękne smaczki (np. o błaznach jako szpiegach Krzyżaków na Litwie).