Ależ to był wyścig. Wydarzenie po wydarzeniu, przeżycie po przeżyciu, rozróba po rozróbie. Szybka akcja nie jest oczywiście czymś rzadkim w literaturze sensacyjnej, u Mroza to już w ogóle, tu jednak Remek przechodził już czasami samego siebie. Serio, jest w powieści sporo scen w których dwóm głównym postaciom się śpieszy, muszą coś szybko załatwić, pod koniec jest po prostu dłuższy fragment wyścigu z czasem, kiedy nie mając chwili do stracenia jadą one gdzieś samochodem, ale - o dziwo - nie można nawet powiedzieć, że sceny te napędzają ten szybki charakter powieści. Bardziej są po prostu jego odbiciem. Raczej ilustrują ogólne tempo tego tekstu niż sprawiają same w sobie, że jest ono takie, jakie jest.
I teraz powstaje pytanie - czy to tak po prostu miało być, bo świetnie się takie książki z reguły czyta, a przecież to Mróz, literatura popularna, pisana, czego nikt nie ukrywa, sam autor najmniej, dla czystej rozrywki? Czy może jednak Najpłodniejszy przed czymś (czyli krótko mówiąc przed brakami fabularnymi, bo przed czym innym) w ten sposób uciekał? I niestety mam silne wrażenie, że prawdziwa jest ta druga hipoteza. Trzy sprawy: po pierwsze, cóż, sama historia nie została najlepiej wymyślona. Umówmy się, motyw, którym kieruje się główna antagonistyczna postać zbyt oryginalny nie jest. Setki razy już to widzieliśmy w powieściach i filmach, zaryzykuję wręcz tezę, że jest to najczęściej wykorzystywany tam bodziec, który napędza tych złych (albo też "złych"). Po drugie o tym, co się właściwie stało, dowiadujemy się w zasadzie tuż przed połową tekstu (i to w dość banalnych okolicznościach, jedna z głównych postaci mówi to po prostu drugiej podczas czegoś na kształt "nocnych Polaków rozmów"). I to, co zostaje tam ujawnione, to również nie jest nic specjalnego, w trakcie czytania miałem wręcz wrażenie totalnej miałkości tego tematu. "No, tak, fajnie, i to serio tyle, co ma pan mi do zaoferowania, panie pisarzu? Po tych niedawnych fajerwerkach?" (bo, pamiętajcie, super szybkie tempo), dosłownie taka była moja reakcja na ten, jakże istotny, fragment powieści. I cała późniejsza akcja rozwija się pomimo, że i my, czytelnicy, i parka głównych protagonistów, wie (no, z grubsza), co się wydarzyło. No, ciekawa zagrywka w powieści, było nie było, opartej w pierwszym rzędzie na strukturze kryminału. Swoją drogą to wręcz zabawne, ile miejsca potem Najpłodniejszy poświęcił temu, jak zastanawiają się one, starają się kojarzyć fakty itd., gdy kombinują nad resztą zagadki. Jakby chciał nas przekonywać "Nie, wtedy nic nie zostało tak naprawdę wyjaśnione, teraz dopiero będzie, no, patrzcie, ile jeszcze rzeczy zostało do ustalenia". Po trzecie wreszcie kupę szczegółów trzeszczy, że aż strach (serio ktoś tak inteligentny i doświadczony wpadłby w tak idiotyczny sposób, jak ten z kolorem oczu? Zresztą czy ktoś w ogóle orientuje się, po co była cała akcja z pojawieniem się tej postaci (tej od koloru oczu) na kartach powieści?).
Więc jak to było, panie Mróz, liczył pan, że jak będzie tak szybko, to nikt się nie zorientuje? Bo przecież już jest następna akcja, następne podkręcenie fabuły (bardzo sprawnie robione, i Remkowy talent i jego standardowa lekkość jak najbardziej zostały zainwestowane w tę powieść), więc nawet czasu na to nie będzie?
Nie wiem oczywiście, czy Najpłodniejszy naprawdę tak z "Kabalistą" kombinował, mam jednak pewną dość mocną przesłankę, by sądzić, że tak właśnie było. Pamiętacie, jak przed chwilą pisałem o rozmowie naszej głównej parki postaci nieco przed połową akcji, w której jedna zdradza drugiej (a przy okazji i czytelnikom) Istotę Dramatu? Otóż dokładnie tuż przed tą sceną mamy takie nagromadzenie mających przyciągnąć uwagę czytelnika szczegółów, takie nagromadzenie potencjalnie suspensotwórczych czynników, że szok. Tu jakaś tajemnica, tu inna, tu kolejna. A potem ta miałkość, o której wspominałem powyżej. Ale przecież wcześnie było tak kolorowo - jakby miało ją właśnie przesłonić.
W największym stopniu kosztem tego nie najlepszego ogólnego wymyślenia powieści przesłoniętego jej szybkim tempem pada sam tytułowy Kabalista. Najpłodniejszy w tę postać zainwestował naprawdę dużo. Budował ją długo, co prawda nader schematycznie (swoją drogą scena pierwszego spotkania Jonasza i Gerarda to istny klasyk w dziedzinie "jak być potwornie schematycznym i bardzo nie chcieć tego po sobie pokazać"), ale sprawnie. I także po prostu tak, że wciągało, cała sekwencja z lustrem weneckim trzyma czytelnika za mordę. A potem on nagle znika. Bo tak. Bo już jakoś nie ma dla niego miejsca, więc więcej go nie zobaczymy, więcej się o nim nie dowiemy, nie będzie go i już. To zniknięcie to zresztą bardzo wyraźny przykład tego zjawiska, któremu w sumie poświęcona jest ta recenzja, bo nawet go (zniknięcia) specjalnie nie zauważamy w trakcie lektury. Bo już jest kolejny wyścig.
Daję 7/10, bo to się zwyczajnie fajnie czytało. Szybkość wydarzeń nijak nie przeszkadzała w odbiorze, przeciwnie, lektura była zwyczajnie świetną literacką zabawą. Widać, że Najpłodniejszy bardzo pracuje nad swoim pisarstwem, czasem rzuca się to w oczy nawet przy poszczególnych scenach. Weźmy przeszukiwanie policyjnego magazynu, niby samograj, trudno, jak się jest w miarę sprawnym pisarzem, źle zrobić opis tego, jak dwie postacie czegoś nielegalnie szukają, czas ucieka, a one boją się bycia przyłapanymi. Ale wiadomo też, że takie "samograje" czasem bywają największymi pułapkami dla pisarza. Tu na początku było co najwyżej przeciętnie, a pod koniec autentycznie mi serduszko zaczęło szybkiej pikać :) Dane na temat magików też podane w miarę sprawnie. Remek zresztą ciekawie ograniczył tu swoje standardowe popisywanie się, pewne rzeczy pojawiają się dosłownie na jeden akapit.
Aha, a propos popisywania się i tej sceny wyścigu z czasem, o której pisałem na samym początku: że Mróz jest ekspertem od prawa, historii, fizyki, psychologii, medycyny, kinetyki, kulinariów, kynologii, baletu, opery, lingwistyki i wielu, wielu innych dziedzin, to wiedziałem od dawna. Ale, że jest też znawcą topografii Krakowa (w którym to mieście zdaje się nigdy nie mieszkał) i nawet wie, gdzie są największe korki, to jest dla mnie nowość :D Dobra, wiem, zrobił po prostu research, ale i tak śmiesznie to, w kontekście jego znanej skłonności do szarżowania przy wyplataniu wiedzy na przeróżne tematy w treść kolejnych powieści, wyszło.
PS: Słodkie, że Kordian musiał kiedyś walczyć o miejsce w prestiżowej kancelarii, kombinować, jak dostać stałą umowę, że bał się, że wyleci (i miał wylecieć), a Emil teraz tak po prostu się tam zatrudnił. Ale ten światek prawniczy nam się egalitaryzuje... :)