„Obsydianowe serce” coś w sobie miało. To „coś” było tak wyraźne, że zrobiłam coś, czego nie zrobiłam jeszcze nigdy. Kupiłam tę książkę ot tak, spontanicznie, nie czytając opisu ani opinii kierując się zachęcającym tytułem, wspaniałą okładką i ulubionym wydawnictwem. Nie za bardzo pałam sympatią do naszych zachodnich sąsiadów, gdyż ich język jest dla mnie udręką, więc średnio sposobał mi się fakt, że autorka jest Niemką, akcja dzieje się w Niemczech… ale zaczęłam książkę i… No właśnie. I co? Czy dziewiętnastowieczna Europa jest w stanie wywołać u mnie taki zachwyt jak inne wspaniałe lektury, czy może nawet większy? Albo żaden?
Sezon balów. Panienka Corrisande wraz ze swoją przyzwoitką postanawiają przybyć do Monachium – stolicy Bawarii i zakwaterować się w najwykwintniejszym hotelu o najlepszej reputacji. Jednak czy określenie „zwykły hotel” pasuje do tego miejsca? Kwestia dyskusyjna. Na dzień przed przybyciem Corrisande jakaś tajemnicza siła, nieznane stworzenie dalej schowane gdzieś w hotelu, wykradło drogocenny rękopis. Zadaniem trzech dżentelmenów – porucznika Delacroix oraz podporuczników von Gorenczego oraz von Orven będzie owy rękopis odnaleźć, a panienka Jerrencourt okaże się osobą, która będzie niezastąpioną pomocą dla trojga mężczyzn. Jaka krew tak naprawdę płynie w żyłach Corrisande? Co łączyło śpiewaczkę operową – Cerise Denglot kiedyś z porucznikiem Delacroix a teraz z tajemniczym, zostawiającym jej potajemnie orchidee, Grafem Apardem i kim, lub czym, ten tajemniczy uwodziciel, któremu śpiewaczka oddała swoje serce jest? Czy uda im się odnaleźć rękopis? No i komu zaś panienka Jarrencourt odda swe serce? I czy owy ktoś będzie je chciał?
Narracja książki jest oczywiście trzecio osobowa i nie widzę tu innego wyjścia, gdyż całe „Obsydianowe serce” to kilka historii kilku różnych o siebie bohaterów. Osobno poznajemy Corrisande, każdego z poruczników, pannę Denglot… Ogólnie nie można wyróżnić jednego głównego bohatera, choć to Corrisande jest temu tytułowi najbliższa. Bardzo mi się to podobało, a ostatnio coraz rzadziej możemy się z takim zjawiskiem spotkać. No i jeszcze trzeba zdecydowanie autorce przyznać, że idealnie oddała charakter tamtych czasów.
Z przodu, oprócz spisem postaci, o którym słowo wspomniałam w niższym akapicie, mamy do czynienia z bardzo pomocnym wstępem, nakreślającym nam tamte czasy. Mimo, że tło historyczne się zgadza, to, jak twierdzi autorka, nie jest to powieść historyczna, chociaż niektórzy mogą ja tak właśnie traktować. spotykamy się jednak w tej pozycji z nutką magii, w postaci Si. Jeśli o mnie chodzi, tej magii było troszeczkę za mało, a Si, wydające się na początku oryginalnymi stworzeniami, są uderzająco podobne do wampirów, dzieli je jedynie nazwa i kilka cech, jednak te dominujące są wspólne. Nie wiem czy to wada i zaleta... w sumie owe stworzenia nieźle wpasowały się w historię. Jednak jak już mówiłam - było tego elementu stanowczo za mało!
Bohaterów mamy po prostu całe mnóstwo. Na szczęście, autorka uraczyła nas spisem postaci i krótkim ich opisem z przodu książki, bo zginęłabym gdyby nie ten właśnie mały pomocnik. Jak na moje gusta, punkt widzenia aż za często się zmieniał, bo rozdziały z zasady były bardzo krótkie, a w jednym "rządził się" nie tylko jeden bohater.
Jeżeli już przy bohaterach jesteśmy, to wypadałoby wspomnieć o cechach charakteru i jakie odczucia wywołują u czytelnika... Szczerze powiedziawszy to każdy mnie na swój sposób irytował, jednak do ich specyficznych myśli, mowy i postępków z czasem się przyzwyczaiłam. W końcu to całkiem inne czasy, ludzie mieli inne priorytety... Ale do rzeczy. Corrisande. Typowa wysoko postawiona panienka. Pułkownik Delcroix. Typ, do którego pała się sympatią od pierwszych kartek. To są chyba postaci z którymi najbardziej się utożsamiamy. Podpułkownicy - Asko i Udolf także są uroczymi dżentelmenami a pokojówka jest na dobrej drodze do stania się przyjaciółką panienki Jarrencourt. Postacią która jako jedyna naprawdę mocno mnie irytowała, była Cerise - była Delacroix, śpiewaczka sopranowa. Niby miała dobre intencje, jednak cały czas... coś mi śmierdziało. Oczywiście w przenośni.
No i teraz możemy przejść do oprawy graficznej. Nigdy się jeszcze nie spotkałam z tak pięknie ozdobioną książką. Okładka w przeciwieństwie do oryginalnej jest... dziełem sztuki, niesamowicie estetycznym i wprowadzającym nas w nastrój powieści. W środku za to, każdy rozdział ozdobiony był kluczami i mechanizmami widniejącymi na okładce. Może nie brzmi to teraz, gdy to piszę, tak rewelacyjnie, ale robi ogromne wrażenie. A takie dodatki, jak dobrze wiemy, bardzo umilają czytanie! Ogromny plus za to! No i dodam tylko, że oryginał jest po prostu niemożliwie brzydki i w ogóle nie zachęcający do sięgnięcia po tę książkę...
Podsumowując, "Obsydianowe serce" naprawdę się wyróżnia. Nietuzinkowa fabuła, ciekawe osadzenie w czasie i miejscu. Koło książki Juliane Honish nie można przejść obojętnie. Każdy kto lubi lekki wątek kryminalny, trochę romantyzmu, szczyptę magii oraz odrobinę historii, powinien się zapoznać z tą pozycją. Ja zdecydowanie polecam i wystawiam ocenę 9/10, mimo, że miałam być surowsza dla książek... a ludzie mówią, że mam serce z kamienia.
Oryginalny tytuł: Das Obsidianherz
Nr. tomu w serii: I
Wydawnictwo: Fabryka słów
Data wydania: 30.09.2011r.
Ilość stron: 460
Cena det.: 37,80